Małgorzata Gazda
Jakiś czas temu nakładem wydawnictwa „Znaki Czasu” ukazało się polskie wydanie książki Clifforda Goldsteina „Ochrzcić diabła. Ewolucjonizm i uwiedzenie chrześcijaństwa”.* Zamieszczona na okładce krótka opinia profesora Kazimierza Jodkowskiego zachęciła mnie, żeby tę książkę przeczytać.
Krótko mówiąc, jest to krytyka tzw. teistycznego ewolucjonizmu, czyli poglądu, według którego Bóg co prawda jest ostatecznie Stwórcą, ale posłużył się procesem ewolucji jako metodą stwarzania.
Najczęściej pogląd ten jest krytykowany na gruncie biblijnym – wskazuje się między innymi na to, że proces ewolucji wymaga istnienia śmierci przed grzechem, co stoi w sprzeczności z nauczaniem Słowa Bożego; przywołuje się też np. fakt, że Księga Rodzaju co do stylu literackiego ma charakter sprawozdania historycznego, więc nie ma powodu, by traktować opis Stworzenia jako poetycką alegorię. W omawianej książce autor również przedstawia argumenty teologiczne, dodaje jednak do nich także całkiem szeroki obraz tego, co warto wiedzieć o funkcjonowaniu samej nauki, by nie przeceniać jej autorytetu.
Goldstein wskazuje na różne problemy dotyczące zarówno nauki, jak i naukowców, które sprawiają, że wyjaśnienia naukowe są z natury niepewne.
Autor omawia między innymi kwestię ograniczenia ludzkiego poznania, problem niepewności wnioskowania indukcyjnego, rolę paradygmatów w nauce i fakt, że całe poznanie naukowe opiera się na założeniach przyjmowanych bardziej lub mniej świadomie. W książce pokazane są też przykłady z historii nauki, kiedy błędne teorie uważane były za udowodnione i pewne, a nawet całkiem nieźle sprawdzały się w praktyce – „działały!” – jak to było z geocentryczną astronomią w naukowym opracowaniu Ptolemeusza z II w., która przetrwała półtora tysiąca lat i pozwalała tak trafnie przewidywać położenie ciał niebieskich na niebie, że była bardzo użyteczna np. w nawigacji. Teoria błędna, ale za to z sukcesami.
Z kolei do zobrazowania tego, do czego mogą prowadzić założenia w nauce – jeśli w rzeczywistości są fałszywe – autor posługuje się analogią o wyjaśnianiu powstania gry w szachy. Jest to analogia do tego, jak dzisiejsza nauka podchodzi do wyjaśniania pochodzenia życia i jego różnorodnych form. Rozwinięcie tej analogii pokazuje natomiast, w jaką pułapkę wpadają teistyczni ewolucjoniści.
Podstawą dominującego obecnie sposobu uprawiania nauki jest założenie naturalizmu. Oznacza to, że obowiązuje z góry przyjęty zakaz formułowania w nauce wyjaśnień odwołujących się do nadprzyrodzonego działania Boga i jakichkolwiek innych bytów nadnaturalnych. A co jeśli jednak Bóg naprawdę stworzył wszystko tak, jak to jest opisane w Biblii?
Założenie o braku udziału Boga w powstaniu świata przyrodniczego jest wówczas tak „dobre”, jak założenie o braku udziału ludzi w powstaniu gry w szachy. Można wymyślać bardzo ciekawe teorie o procesach fizyczno-chemicznych, które doprowadziły do powstania szachów i praw rządzących grą, ale każda taka teoria będzie z konieczności błędna – skoro z założenia wyklucza prawdziwą odpowiedź, czyli że jest to ludzki projekt.
Jeśli więc prawdą jest, że Bóg stworzył świat i wszystkie istoty żywe, to nauka, której fundamentem jest naturalizm, może znaleźć wyłącznie błędne odpowiedzi na pytanie, skąd się wziął ten świat i jego mieszkańcy.
A co z teistycznymi ewolucjonistami, którzy przyjmują w tej kwestii wyjaśnienie opracowane przy założeniu naturalizmu – że Bóg nie stworzył wszystkiego w nadprzyrodzony sposób, jak to podaje Słowo Boże – i do tego naturalistycznego wyjaśnienia doklejają Boga? Łapią się oni w pułapkę jeszcze dziwniejszą niż zwykli ateistyczni ewolucjoniści:
Wróćmy do analogii szachów. Proces [hipotetycznie podany jako wyjaśnienie powstania tej gry] został wywiedziony z założenia, że żaden człowiek nie stworzył szachów. Jednak odrzucając to założenie, ktoś przypisał ludziom [ten] proces [jako metodę] stworzenia szachów. To znaczy, że proces sformułowany według założenia, że człowiek nie stworzył szachów, jest teraz postrzegany jako proces, którym posłużyli się ludzie, by stworzyć szachy (s. 256).
Na zakończenie warto zacytować krótki i treściwy komentarz autora pod adresem teistycznych ewolucjonistów o „słudze Bożym, Darwinie”:
[…] wielu biblistów, którzy nie wierzą w dosłowność sprawozdania o stworzeniu w Księdze Rodzaju […], przyznaje, że autor rozumiał to sprawozdanie jako dosłowny opis stworzenia […]. Jeśli autor natchniony przez Ducha Świętego (…) rozumiał to sprawozdanie dosłownie, ale stworzenie tak naprawdę trwało miliardy lat, a nie sześć dni, oznaczałoby to, że przez tysiące lat udokumentowanej historii – od starożytnych Izraelitów po erę nowotestamentową, reformację protestancką i dalej – Kościół Boży był pogrążony w micie dotyczącym pochodzenia ludzkości, aż Bóg, w swojej nieskończonej mądrości, powołał swojego sługę Karola Darwina, w najlepszym razie agnostyka, by ten wyzwolił wierzących z wielowiekowego wierzenia w historię stworzenia, która nie była bliższa prawdzie niż pogańskie historie stworzenia (s. 292).
Jeśli ewolucja [teoria ewolucji] jest prawdą, to chrześcijanie powinni wierzyć, że Darwin wykonał lepszą robotę niż Mojżesz, a nawet sam Bóg (s. 288).
Darwin w aureoli to nie żart w przypadku niektórych religijnych naukowców…
*Clifford Goldstein, Ochrzcić diabła. Ewolucjonizm i uwiedzenie chrześcijaństwa, Wydawnictwo „Znaki Czasu”, Warszawa 2019.