Oczy widzą prawdę, uszy słyszą fałsz, jak mawiają Chińczycy, więc kiedy od czasu do czasu przynajmniej niektórym ludziom otwierają się oczy na sprawy gospodarcze, o ile zgłębią temat i nie zadowolą się powierzchownymi wyjaśnieniami, dotrą w końcu do Austriackiej Szkoły Ekonomii i uzyskają logiczne wyjaśnienie bałaganu, który się dookoła dzieje. Trudno bowiem oczekiwać, by „otwieranie oczu” miało miejsce przy pięknej pogodzie, kiedy wszystko wydaje się być w porządku, a statek co prawda już mocno przecieka, ale przecież jeszcze nie tonie.
Łatwo zauważyć, że ostatni (ale przecież nie pierwszy i z pewnością nie ostatni sensu stricto) „bałagan” gospodarczy miał związek z niespodziewanym wzrostem kursu franka szwajcarskiego o niemal czterdzieści procent w stosunku do innych walut. Postawiło to w trudnej sytuacji wiele osób, które mają kredyt rozliczany w tej właśnie walucie, i to właśnie te osoby mają teraz największą motywację, by szukać wyjaśnień. Istnieje poważne ryzyko, iż uznają oni, że padli ofiarą „dzikiego wolnego rynku” i „kapitalizmu”, pośpieszmy więc wyjaśnić rzecz zgodnie ze zdrowym rozsądkiem – czyli po austriacku.
Kredyt we franku szwajcarskim to swoista odmiana carry trade, czyli operacji finansowych mających na celu wykorzystanie różnic w stopach procentowych. Carry trader pożycza pieniądze w kraju, który utrzymuje niskie stopy procentowe (a więc tanio) i „inwestuje je” – o ile kupno na przykład obligacji można w ogóle nazwać inwestowaniem – w kraju, który stopy procentowe ma relatywnie wyższe. Zakładając, że waluty tych krajów pozostają we wzajemnie stabilnej relacji, zarabia na różnicy w oprocentowaniu. Podobnie wzięcie kredytu „denominowanego we franku szwajcarskim” umożliwiało korzystanie z (póki co) niskich szwajcarskich stóp procentowych. Ryzyko jest takie samo, jak przy „tradycyjnym” carry trade (wzrost kursu pożyczonej waluty, podwyżka szwajcarskich stóp procentowych) i ta strategia nawet pomimo wzrostu kursu franka może być opłacalna. Ponieważ Szwajcarzy (a raczej ich bank centralny) zeszli ze stopami procentowymi poniżej zera (co samo w sobie jest socjalistycznym paradoksem – oznacza „pożyczę ci sto franków, ale za rok będziesz musiał oddać już tylko dziewięćdziesiąt!”), raty wciąż mogą być niższe niż w porównywalnym kredycie złotówkowym.
Tyle z teorii operacji finansowych – a przyznać trzeba, że w obecnym systemie papierowych walut, banków centralnych i rezerwy cząstkowej możliwe operacje finansowe są tak skomplikowane, że nawet ich „wynalazcy” zapewne nie do końca je rozumieją. Przedstawienie sprawy jak powyżej na pierwszy rzut oka wskazuje jednoznacznie winowajcę – „wolny rynek wpakował ludzi w bagno”. Należy koniecznie zacieśnić kontrolę nad kredytami, nad bankami, a w ogóle najlepiej nad pieniędzmi i wolną wolą ludzi, żeby czasem sobie krzywdy nie zrobili.
Trzeba dysponować prawdziwą – austriacką – wiedzą ekonomiczną, aby odeprzeć te zarzuty.
Po pierwsze, na prawdziwie wolnym rynku pieniądz jest towarem produkowanym przez rynek (najpewniej złotem lub srebrem), nie zaś papierkiem drukowanym przez rząd. Gdyby tak, jak jeszcze w dziewiętnastym wieku, frank, dolar lub złotówka były jedynie nazwą określonej ilości metalu, banknoty zaś jedynie potwierdzeniem własności zdeponowanej w bankach – żadne różnice kursowe nie mogłyby zajść, gdyż wymiana walut sprowadzałaby się do przeliczania wag. Rządy, ze względu na swój nienasycony apetyt na pieniądze, którego nie dało się już zaspokoić podatkami, powoli ograniczały rolę pieniądza towarowego na rzecz drukowanego przez siebie papieru.
Najpierw w ten rażący sposób, a potem za pomocą bankowego mechanizmu kreacji pieniądza nauczono się niejawnie wywłaszczać swoich obywateli. Ekonomia jest jednak nieubłagana – wartość każdego pieniądza dąży do kosztów jego wyprodukowania. W przypadku papieru jest to właściwie zero (a w przypadku pieniędzy elektronicznych „jeszcze bardziej zero” niż w przypadku papieru), dlatego wartość każdej waluty dąży do zera. Jedne rządy są jednak bardziej powściągliwe w tym szaleństwie od innych – stąd też różnice kursowe.
Po drugie, w dzisiejszych czasach banki to w sensie dosłownym fabryki pieniędzy. W normalnych warunkach przekształcałyby jedynie oszczędności jednych w pożyczki drugich. Ponieważ jednak bankowość i monopol na produkcję pieniądza to sojusz wielkiego biznesu i socjalizmu, banki po prostu tworzą, czy jak się to eufemistycznie ujmuje, kreują pożyczane pieniądze. Zatem to, ile kosztuje kredyt, nie zależy już od chęci ludzi do oszczędzania, czyli od podaży oszczędności, lecz – jak to w socjalizmie – jest ustalane centralnie. Zamiast naturalnej, względnie stałej stopy procentowej mamy więc huśtawkę cen kredytu zależną od czyjegoś widzimisię (i tytuły profesorskie posiadane czasem przez tych, którzy owo widzimisię mają, wcale nie zwiększają wartości „widzimisiowania”). Gdybyśmy zatem wprowadzili wreszcie wolny rynek, można by wziąć kredyt o stałej, niskiej stopie procentowej na cały okres kredytowania, zamiast podpisywać szalone umowy, w których nie dość, że oprocentowanie jest zmienne, to jeszcze ustala je nie bezosobowy mechanizm rynkowy, lecz owiana mgłą tajemnicy rada „mędrców” polityki pieniężnej. Carry trade sprowadzałby się wówczas do handlu arbitrażowego i nie zagościłby zapewne w nieruchomościach.
Nie wspomnę już o tym, że wolnorynkowa gospodarka zawsze kwitnie i nie deprecjonuje pieniądza z roku na rok (a wręcz podnosi jego wartość), zatem na dom dałoby się najzwyczajniej w świecie zaoszczędzić.
Jakie zatem są widoki na przyszłość? O ile nie zmieni się świadomość szerokiego ogółu, należy obawiać się, że nie najlepsze. W podobnej sytuacji węgierski rząd zmusił banki do przewalutowania kredytów i wzięcia na siebie kosztów operacji (ich zyski są z gruntu nieuczciwe, więc nie ma co żałować, że większy rabuś pogonił mniejszego). Sądząc jednak po realiach programu „Rodzina na swoim”, który zamiast obniżać kapitał pozostały do spłaty, pasie banki odsetkami, należy spodziewać się czegoś podobnego. Zamiast więc przewalutowania, będziemy mieli na przykład dopłacanie do różnic kursowych z podatków lub, co bardziej prawdopodobne, z długu „publicznego”. Problem nie zniknie, banki będą karmione cudzymi pieniędzmi i przy okazji stworzy się trochę nowego kredytu. Tylko co się stanie w momencie podniesienia stóp procentowych przez Szwajcarów? To mądry naród i trudno oczekiwać, by długo tolerował rozdawanie pieniędzy za darmo…
idźPod Prąd, nr 1-2 (126-127), styczeń-luty 2015