O CZYM SIĘ NIE MÓWI

Obchody kolejnej, 70. rocznicy otwarcia przez żołnierzy Armii Czerwonej bram KL Auschwitz dowiodły, że od tego, o czym się mówi, ważniejsze jest to, o czym się milczy. Uroczystości odbyły się pod hasłem „Coś takiego nie może się powtórzyć”. O tym, że w naszych czasach kliniki aborcyjne pochłaniają znacznie więcej zupełnie niewinnych ofiar niż kilkadziesiąt lat temu komory gazowe, nie wspominano wcale.

 

Federacja Rosyjska wyraziła swoje oburzenie, że na obchody nie został zaproszony jej prezydent. Jakoś nikt nie odważył się wspomnieć, że ZSRS, którego rozpad Władimir Putin uznał publicznie za wielkie nieszczęście, też posiadał obozy koncentracyjne i wymordował w nich znacznie więcej ludzi niż III Rzesza.

 

Dyskutowano słowa ministra Schetyny, który przypisał „wyzwolenie” obozu Ukraińcom. Zastanawiano się, czy spowodują „niepotrzebne napięcia” w stosunkach z Rosją, czy nie? Jakoś nikt nie mówił, że państwo to zwykło planować swe działania zawczasu i we właściwej chwili na pewno znajdzie stosowny pretekst.

 

Rzadko wspominano też o tym, że w światowym „głównym nurcie” masowego przekazu notorycznie nazywa się KL Auschwitz „polskim obozem koncentracyjnym”. Nie wiązano tego z wygłoszonym w 1996 roku przemówieniem przewodniczącego Światowego Kongresu Żydów Izaaka Singera. Zażądał on w nim przekazania na rzecz swojej organizacji mienia wymordowanych obywateli państwa polskiego narodowości żydowskiej, którego wartość oszacował na około 60 miliardów dolarów. Ostrzegł też, że jeżeli Polska nie zaspokoi tych roszczeń, będzie „publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym”.

 

Swego czasu nasi dygnitarze obiecywali pozywać do sądów dziennikarzy nazywających obozy hitlerowskie polskimi. Dlaczego nasze państwo nie wytoczyło ani jednego takiego procesu i przeszkadza obywatelom, którzy tego próbują? To oczywiste, że rządzących III Rzeczpospolitą obchodzą głównie oni sami. Wydawałoby się jednak, że powinno im zależeć, by nie upokarzano również ich. Ale bywa i tak, że ludzie upokarzani nie chcą dochodzić swych praw w sądzie, obawiając się, że przy okazji wyjdzie na jaw jakaś inna
kłopotliwa prawda o nich. Sądzę, że właśnie tak jest w tym wypadku.

 

Polskie obozy koncentracyjne rzeczywiście istniały. Powstały razem z Polską Ludową. Jakże można było bez nich budować komunizm? Początkowo tworzyły je głównie sowieckie organy bezpieczeństwa. Najczęściej wykorzystywały infrastrukturę stworzoną przez Niemców. Tak powstał obóz filtracyjny NKWD na Majdanku, obóz w Rembertowie upamiętniony piosenką Jacka Karczmarskiego i wiele innych. Również w zdobytym obozie w Oświęcimiu Sowieci utworzyli dwa łagry. Dopiero potem zapadła
decyzja o utworzeniu tam muzeum…


Z czasem tworzony przez polskich komunistów aparat państwowy umacniał się. Zarząd Informacji WP, Ministerstwo Bezpieczeństwa i inne instytucje organizowały własne obozy i przejmowały te, które stworzyli towarzysze radzieccy. To krzepnięcie Polski Ludowej znalazło też wyraz na terenie dawnego KL Auschwitz. Oprócz sowieckich łagrów zorganizowano tam obóz polski. Trudno ustalić, ile w sumie było tych „obozów pracy”. Ich istnienie starano się utrzymać w tajemnicy, ale na pewno ponad 200. Działały właściwie w całym kraju, ale najwięcej było ich na Śląsku. Tam było najwięcej obozów pozostawionych przez Niemców, które można było „użytkować zgodnie z przeznaczeniem”. W kopalniach węgla więźniom nie brakowało pracy i okazji, by zginąć. Tam była polska Syberia.

 

Mało mówi się o obozach pracy w PRL. Jeszcze mniej o tym, kto do nich trafiał. Historycy przyznają, że przeszło przez nie około 600 tysięcy ludzi. Najczęściej piszą o niemieckich jeńcach wojennych, Ukraińcach i folksdojczach. Można odnieść wrażenie, że nie tworzono tych obozów z myślą o Polakach. Twierdzą też, że w roku 1950 obozy te w zasadzie zlikwidowano. Wszędzie, gdzie komuniści objęli władzę, były one głównym narzędziem łamania społecznego oporu, a u nas mieli z niego zrezygnować…

 

Kilka lat temu przedstawiłem w „idź Pod Prąd” historię Stanisława Adamczyka, który odbywał karę pozbawienia wolności na Śląsku w latach 1954–56. Pan Adamczyk powtórzył mi to, co zeznał pod przysięgą przed prokuratorami IPN, którzy ani nie zarzucili mu złożenia fałszywych zeznań, ani nie rozpoczęli śledztwa w jego sprawie. Rysuje się z jego relacji całkiem inny obraz. Jeszcze w połowie lat pięćdziesiątych w ukrytych pod nazwą ośrodków pracy więźniów komunistycznych obozach koncentracyjnych „reedukowano” tysiące ludzi. Przywożono ich z całej Polski specjalnymi pociągami do więzienia Sosnowiec – Radocha i stamtąd rozwożono do ośrodków, najczęściej działających przy kopalniach. Było ich tak dużo, że część podobno trafiała do sowieckiego Gułagu. Stanisławowi Adamczykowi też zapowiedziano, że zostanie przekazany towarzyszom radzieckim, ale ostatecznie do tego nie doszło. On sam podejrzewa, że po krwawych zajściach w Poznaniu ktoś uznał, że lepiej nie wysyłać więźniów za granicę.

 

Większość z nich stanowili chłopi, którzy nie chcieli się zapisać do spółdzielni produkcyjnych, trafiali się też opowiadający dowcipy polityczne, skarżący się na warunki życia w nowym ustroju i ogólnie mówiący nie to, co trzeba. Zwykle mieli niskie wyroki, najczęściej rok czy dwa lata, ale i to wystarczało, by doprowadzić do załamania lub śmierci. Nie było komór gazowych, a strażnicy rzadko strzelali. Jednak wyżywienie było marne, warunki sanitarne złe, praca ciężka (niekiedy nawet 20 godzin na dobę) i niebezpieczna. Podobnie jak w obozach niemieckich drut kolczasty był pod napięciem, więźniowie nie mieli imion i nazwisk, byli numerami. Rodzinom tych, którzy zmarli, mówiono, że zbiegli i są poszukiwani. Nie wiadomo, ile było ofiar i co się stało z ich ciałami.

 

Krew tych ludzi mają na rękach ci, którzy ich skazywali, ci, którzy pilnowali, ci, którzy korzystali z ich niewolniczej pracy. Żaden z nich nawet nie stanął przed sądem. W Polsce Ludowej dla zasłużonych w walce z wrogiem klasowym otwarte były wszystkie drzwi. Mogli robić kariery w bezpieczeństwie, wymiarze sprawiedliwości, dyplomacji, gospodarce… Ustrój w końcu się zmienił, ale poza tym nic się nie zmieniło. W świecie polityki i finansów, wśród dziennikarzy i gwiazd pop–kultury coraz to ktoś okazuje się tak zwanym resortowym dzieckiem, byłym funkcjonariuszem bezpieki lub jej tajnym współpracownikiem. To środowisko jest mocno spojone wspólną przeszłością i nie życzy sobie, by ją rozgłaszano, a Światowy Kongres Żydów ją zna. W końcu wielu polskich Żydów służyło w komunistycznym aparacie represji i to na kierowniczych stanowiskach. Byli też komendantami obozów pracy. Rządy poważnych państw też wiedzą, jakie są korzenie naszych elit i wykorzystują tę wiedzę. Między innymi dlatego państwo polskie tak bardzo dba o ich interesy, a tak mało o własny naród.

 

Wbrew temu, co niektórzy twierdzą, historycy IPN nie są nowymi ubekami i zwykle nie szukają konfliktów. Jeśli twierdzą, że w latach 1944–56 wymordowano w Polsce około 50 tysięcy ludzi, to należy uznać, że nie mogli podać niższej liczby. Pewnie ofiar ośrodków pracy więźniów do niej nie wliczyli. Nie stawiają pytania, czy doszło wtedy u nas do ludobójstwa.

 

Dzisiejsi Polacy raczej nie podejrzewają, że przeszłość sprzed kilkudziesięciu lat ma jakiś wpływ na ich życie. Wiedzą, że kiedyś był u nas komunizm. W sklepach były wtedy puste półki, zabito kilkadziesiąt osób w Poznaniu, na Wybrzeżu i w kopalni „Wujek”. Był stan wojenny, ale każdy miał pracę…

Za swoją niewiedzę płacą.

 

Idź pod prąd, nr 128-129 (marzec-kwiecień), s. 16-17


DRUGA TWARZ GENERAŁA

Jak zostaje się w Polsce autorytetem moralnym i powszechnie szanowanym bohaterem? Historia, którą opowiedział pan Stanisław Adamczyk, rzuca na to pewne światło.  Zaczęła się gdzieś na przełomie lat 1952 i 53 w restauracji „Pod Arkadami” w Poznaniu. Lokal ten chętnie odwiedzali oficerowie, a on był wtedy podporucznikiem lotnictwa wojskowego. Przyszedł tam z dziewczyną, a jej koleżanka przyszła z innym porucznikiem, który też miał na imię Stanisław. Panowie poznali się i od tego czasu widywali się dość często, zwykle przy podobnych okazjach. Znajomość przerodziła się w zażyłość i kolega Stanisława Adamczyka zaczął opowiadać więcej o sobie. Okazało się, że jest funkcjonariuszem poznańskiego Urzędu Bezpieczeństwa i prowadzi tajnych współpracowników. Szczególnie dumny był ze swych osiągnięć w penetrowaniu środowiska byłych członków Armii Krajowej. Jego agent podał nazwiska około stu oficerów AK, którzy zataili swoją przeszłość przed organami bezpieczeństwa. Porucznik Staszek mówił, że ten człowiek nazywa się Rylski.

 

Może to dziwić, że funkcjonariusz organów bezpieczeństwa tak beztrosko zdradzał tajemnice służby, ale ludzie bardzo lubią się chwalić. Poza tym oficer UB był pewien, że oficer LWP to swój, który tajemnicy dochowa - i tu się mylił. Stanisław Adamczyk sam należał do AK. W czasie okupacji był jeszcze bardzo młody, ale łącznikiem mógł już zostać. Gdy do Garwolina weszła Armia Czerwona, miejscowa organizacja rozwiązała się, ale część jej członków ruszyła do Warszawy. Wierzyli, że wybuchnie tam powstanie, które odmieni los Polski. On też tak zrobił. Walczył na Pradze w oddziale Stanisława Sękowskiego. Trwało to tylko kilka dni, ale zdążył nawet być ranny. Wstąpił potem do Zrzeszenia WiN i był jego członkiem do „amnestii” ogłoszonej po „wyborach” w 1947 roku. Gdy się ujawniał, jakiś życzliwy milicjant, który chyba chciał piętnastoletniemu chłopcu oszczędzić kłopotów, odebrał od niego broń, nie zapisał nazwiska i kazał iść. Ponieważ w papierach na obywatela Stanisława Adamczyka niczego nie było, władza ludowa pozwoliła mu zostać oficerem Ludowego Wojska Polskiego.

 

Niedługo potem wojskowa kariera porucznika Adamczyka skończyła się ostatecznie. Wysłano go z żołnierzami do pomocy w zakładaniu Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, czyli polskiego kołchozu. Stanął po stronie „uszczęśliwianych”, co skończyło się strzelaniną z funkcjonariuszami UB. Został zdegradowany i skazany na 5 lat więzienia. W tym czasie za mniejsze rzeczy skazywano na śmierć, ale jego rodzina znała się z generałem Piotrem Jaroszewiczem. Trafił do obozów pracy przy śląskich kopalniach węgla. Nie każdemu udawało się tam przeżyć, ale on dotrwał do października 1956 roku i został zwolniony. Do wojska oczywiście wrócić nie mógł, ale znalazł pracę na Śląsku, w kopalni, założył rodzinę. O swoim koledze z UB i jego opowieściach zapomniał na długie lata.

 

Po upadku komunizmu dowiedział się, że powstaje Związek Powstańców Warszawskich i zadzwonił do Zarządu Głównego, aby dowiedzieć się więcej. Zastępca prezesa pułkownik Baronowski poinformował, że istnieje koło w Katowicach, a prezesem Zarządu Głównego jest pułkownik Zbigniew Ścibor–Rylski. Wtedy Stanisław Adamczyk zapytał, czy prezes nie mieszkał po wojnie w Poznaniu, bo on słyszał, że był tam agent UB o tym nazwisku… Nie został przyjęty do związku dlatego, że chciał grzebać ludziom w życiorysach. Po prostu nie miał dwóch świadków, którzy mogliby potwierdzić, że rzeczywiście brał udział w powstaniu. Ta zasada jest zapisana w statucie i należy jej przestrzegać…

 

Przez wiele lat nie był pewny. W końcu oficer UB nie zawsze mówi prawdę, a Rylskich w Polsce jest wielu. Dopiero w tym roku trafiły mu w ręce wspomnienia cichociemnego Marka Lachowicza, żołnierza 27 Wołyńskiej Dywizji AK. Krzysztof Tochman z Oddziału IPN w Rzeszowie, który opracował tę książkę, stwierdził, że jeden z oficerów tej dywizji, Zbigniew Ścibor–Rylski figuruje w archiwach Wydziału I, czyli kontrwywiadu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Poznaniu. Został zarejestrowany w roku 1947 jako TW „Zdzisławski”, a wyrejestrowany w roku 1964, gdy przeniósł się do Warszawy. Wszystko pasuje do słów kolegi Stanisława Adamczyka. Ten człowiek mieszkał w Poznaniu, z pewnością mógł podać sto nazwisk oficerów AK, a ci pewnie nie podejrzewali, że to on ich wydał. Awansowany w 2005 roku na generała Zbigniew Ścibor – Rylski wydaje się bohaterem bez skazy. Na swoje dwa krzyże Virtuti Militari i dwa Krzyże Walecznych z pewnością zasłużył. Walczył we wrześniu 1939 roku, został ranny, uciekł z niewoli, w konspiracji działał właściwie od początku, od 1943 roku w partyzantce, w powstaniu warszawskim był wszędzie, gdzie najtrudniej – na Woli, Starym Mieście, Czerniakowie i Mokotowie. Czy można złamać takiego człowieka? Każdego można, a w UB pracowali ludzie, którzy umieli to robić.

 

Sam Zbigniew Ścibor–Rylski przyznał się do współpracy z UB, ale twierdzi, że była to gra wywiadowcza prowadzona przez Zrzeszenie WiN. Wątpliwe, czy konfident może prowadzić jakąś grę. To oficer prowadzący zadaje mu pytania, a nie on oficerowi. Generał ogłosił, że „kilku ludzi uratował”, ale według porucznika Staszka przynajmniej stu wkopał. Poza tym, czemu nie wspomniał o swej grze, zanim znalazła się jego teczka?

 

Trudno uwierzyć w opowieść o nowym Konradzie Wallenrodzie jeszcze z jednego powodu. Wykrycie agentów i ukaranie podziemia niepodległościowego we własnych szeregach było jednym z priorytetów komunistycznej bezpieki. Takich ludzi często zabijano, nie bawiąc się w sądowe formalności, a już na pewno utrudniano im życie na wszelkie możliwe sposoby. W roku 1984 Zbigniew Ścibor–Rylski wszedł w skład Komitetu Obywatelskiego obchodów 40. rocznicy powstania warszawskiego. Rządzili wtedy Polską generałowie Jaruzelski i Kiszczak, którzy swoje kariery rozpoczynali w Zarządzie Informacji WP. Był to wojskowy odpowiednik UB, tylko znacznie od niego groźniejszy. Czy dopuściliby do takiego wyniesienia kogoś, kto wywiódł w pole ich towarzyszy?

 

Stanisław Adamczyk często rozmawia z dziennikarzami, którzy chcą pisać o naszej historii najnowszej. Jego wspomnienia z czasów niemieckiej okupacji drukują chętnie. Opowiada im też, jak komuniści rozprawili się ze Zrzeszeniem WiN. Członkom tej organizacji urządzano w Garwolinie publiczne procesy, na które ubierano ich w niemieckie mundury lub zakładano opaski ze swastyką. Na rozstrzelanie przywożono ich z połamanymi nogami, żeby nie mogli uciec… Takie opowieści również dziennikarzy interesują.

 

O tym, że w latach pięćdziesiątych przebywał w obozach pracy na Śląsku, piszą już bardzo ogólnikowo. Warunki były nieludzkie, a praca ponad siły. Rzadko wspominają, że przez ten polski GUŁAG musiały przejść setki tysięcy ludzi, że znaczna część zmarła i do dziś tej sprawy nie zbadano, nie mówiąc już o ukaraniu winnych czy zadośćuczynieniu ofiarom.

 

O przeszłości agenturalnej Zbigniewa Ścibora – Rylskiego dziennikarze wolą raczej nie wspominać. Nie chcą sprawiać kłopotu prezydentowi. Sprawujących władzę dziś się nie szanuje, a tych, którzy przelewali krew za Polskę - tak. Dlatego warto, żeby ważnego dygnitarza popierał jakiś szacowny weteran. Donald Tusk miał Władysława Bartoszewskiego, a Bronisław Komorowski chętnie pokazuje się z generałem Rylskim. Jego obecność przydaje się podczas obchodów rocznicy powstania warszawskiego. Czy można znaleźć lepszego kombatanta? Wstydliwa karta w życiorysie jest przecież gwarancją jego lojalności. W polityce nie można człowiekowi ufać. Trzeba być go pewnym.                                                                

 

idź Pod Prąd, październik 2014


LEKCJA ŻYCIA OD UMARŁYCH

Tej jesieni jestem pod głębokim wrażeniem lektury książki Samuela Fryderyka Lauterbacha "Mała Wschowska Kronika Zarazy" w przekładzie Aleksandra Wileckiego, wydanej z okazji 300-lecia wybuchu epidemii dżumy we Wschowie. Zbiegło się to z 400-leciem cmentarza ewangelickiego, który jest jedną z najstarszych w Europie nekropolii. Zbudowany został według włoskiego wzorca Campo Santo (Świętego Pola) poza murami miasta, w przeciwieństwie do wcześniejszej tradycji lokowania cmentarzy w obrębie murów kościelnych. Oprócz kwestii higienicznych decydujące znaczenie miała teologia reformacji, która odrzucała pogląd, że zmarli będą bezpieczniejsi w miejscu poświęconym, jakim był kościół, czy też będąc pod opieką świętych patronów (czyżby działali tylko w pobliżu?). Biblijni chrześcijanie mają życie wieczne zapewnione przez Boga już tu na ziemi na podstawie wiary w Zbawiciela Jezusa Chrystusa i nikt nie może im tego zabrać.

 

W dniach 10-11.09.2009r. we Wschowie odbyła się konferencja naukowa poświęcona tym rocznicom.

 

Książka jest niezwykłą relacją świadka epidemii, a zarazem luterańskiego pastora S. F. Lauterbacha, który w latach 1709-1728 pełnił swą funkcję przy kościele Żłóbka Chrystusowego. Choć jej autor widział często kilkadziesiąt zgonów dziennie, nie znalazłam na żadnej stronie tego dzieła choćby śladu złorzeczenia Bogu. Przeciwnie, od początku zauważa, że nieszczęście kieruje myśli ku Najwyższemu – "bez tego niewielu przybiegłoby do Pana". Rozumie zamysł Boga, który dopuścił do dżumy – "aby ludzie stali się pobożni i nauczyli się modlić". Modlili się wytrwale przez 9 miesięcy (tyle trwała zaraza). Dlaczego Bóg nie wysłuchał ich od razu? Znający Boga Lauterbach odpowiada: "gdyby wysłuchał od razu, tym szybciej przestaliby się modlić i tym zimniejsza byłaby ich modlitwa".
Podział księgi na dwie części: 1. Gniewna ręka Boga, która karze i 2. Łaskawa ręka Boga, która ochrania - odzwierciedla strukturę ojcowskiej miłości Boga. Miłość twarda - dyscyplinuje, miłość czuła - leczy, ociera łzy i ostatecznie ratuje. Dzisiejszy świat ciągle nie rozumie pierwszego aspektu miłości, a raczej go odrzuca, kojarząc miłość tylko z czułością i łagodnością. A przecież wystarczy być rodzicem, by wiedzieć, że ciężka ręka jest konieczna do kształtowania w dziecku dobrego charakteru.
Bóg doprowadza epidemię do punktu kulminacyjnego, w którym człowiek "niczym Abraham składający na ołtarzu Izaaka musi mieć nadzieję, gdy nie sposób jej posiadać". Następuje przesilenie. Pastor Lauterbach pisze o radości i wdzięczności ocalonych, której "nie da się opisać". Na koniec konkluduje: "najbardziej szlachetne i Bogu najmilsze, co człowiek ślubować może, jest to, jeśli sobie na dobre postanowi, że od zaraz wystrzegać się będzie wszystkiego, co stanowi zmartwienie dla duszy i codziennie będzie się w duchu pokory odradzać". Smutek przychodzi naturalnie wraz z wiekiem i doświadczeniem, radości trzeba się nauczyć.

 

Błogosławiony lud, który umie się radować i chodzi w światłości oblicza twego Panie. Z imienia twego raduje się każdy dzień... Ps. 89:16,17a

 

Wśród ocalonych przez Boga od zarazy byli pasterze: pasterz duchowy – autor książki wraz z całą rodziną, a także wszyscy (!) członkowie Rady Miasta, również nazwani przez Lauterbacha pasterzami, którzy w tamtym strasznym czasie wiernie zarządzali miastem. Sam Bóg wystawił im wspaniałe świadectwo!

 

Jaka różnica z naszymi współczesnymi pasterzami ludu, zarówno politycznymi, jak i duchowymi! Polecam gorąco tę podróż w czasie ku szlachetnym wzorcom.

 

Listy w kamieniu
Po wschowskich chrześcijanach pozostały nie tylko pisma, ale też wspomniany cmentarz ze 170 epitafiami. Są to jakby listy do nas, wykute w kamieniu, bogato ilustrowane. Epitafium Samuela Fryderyka Lauterbacha jest metaforą jego życia. Przedstawia wędrowca z Biblią w ręku w czterech sytuacjach. Najpierw z workiem na plecach przemierza kraj. Pod ilustracją widnieje podpis: "Pod Twym przewodnictwem nie zbłądzę". Następnie wędrowiec opuszcza swój ziemski dom – "Ziemio, żegnaj". Idzie wśród burz i niepogody – "Przez niewygody, surowość i smutek". W końcu odrzucając na ziemię worek - wszystkie dobra doczesne, osiąga cel - niebiańskie miasto, Jeruzalem – "Witaj, niebo".

 

Inne epitafium przedstawia piec, w którym wytapia się złoto, biblijny obraz kształtowania naszego charakteru:
Tygiel wytapia srebro, a piec złoto, lecz Pan bada serca. Przyp. 17:3
Bóg przez całe życie kształtuje nas, byśmy stawali się coraz bardziej podobni do Jezusa, usuwając zanieczyszczenia grzechu. Dzieje się to najczęściej w piecu ciężkich doświadczeń.

 

Moje ulubione epitafium należy do dwudziestoletniej dziewczyny, którą ilustruje zamknięta muszla zawierająca w środku drogocenną perłę – ciało i ukryty w nim bezcenny duch. Śmierć otwiera muszlę i uwalnia perłę, a ręka Boga nanizuje perły na sznur, tworząc wspaniały niebiański naszyjnik. Niezwykle piękna i biblijna metafora utrwalona w kamieniu.
Ozdobą waszą niech nie będzie to, co zewnętrzne, trefienie włosów, złote klejnoty lub strojne szaty, lecz ukryty wewnętrzny człowiek z niezniszczalnym klejnotem łagodnego i cichego ducha, który jedynie ma wartość przed Bogiem.
1P 3:3-4

 

Cmentarz we Wschowie pociąga atmosferą wieczności, tchnie optymizmem. Każdy odwiedzający to zauważa. Ta wspólnota chrześcijan, choć umarła fizycznie, nadal jest żywa w epitafiach, nadal przyciąga ludzi i mówi o Bogu, który daje życie wieczne tym, którzy zaufali Jezusowi.
Uważam zaś za rzecz słuszną, dopóki jestem w tym ciele, pobudzać was przez przypominanie, wiedząc o tym, iż rychło trzeba mi będzie rozstać się z życiem, jak mi to zresztą Pan nasz, Jezus Chrystus, objawił. Dołożę też starań, abyście także po moim odejściu stale to mieli w pamięci. 2P 1:13-15

 

październik 2009


Zychowicz na rocznicę powstania warszawskiego

Program Fundacji Twój Ruch: Śniadanie z Twoim Ruchem. Z Red. P. Zychowiczem dyskutujemy o powstaniu warszawskim, akcji "Burza", o serialu "Czas Honoru" i niedzielnym patriotyzmie.


Już wkrótce następny odcinek programu z Prof. Andrzejem Zybertowiczem - porozmawiamy m.in. o tym, jak zachęcić młodych do szukania wyższych wartości.

 

{youtube}hRsUY1U9HBA{/youtube}

 

Zachęcamy do komentowania!
Zapraszamy na stronę Fundacji: twojruch.net
oraz fanpage: facebook.com/twojruch [Polub to;)]

 

Sponsor programu: miesięcznik "idź Pod Prąd" idzpodprad.pl
(fanpage: facebook.com/idzpodprad)

Realizacja:
Eunika Chojecka
Łukasz Mądrzejewski
Paweł Soja
Monika Dąbrowska
Cezary Kłosowicz

Skąd kobiety i niedźwiedź na jednym zdjęciu?

Nadesłana przez jednego z naszych Czytelników intrygująca fotografia przedstawia kilkadziesiąt jednakowo ubranych kobiet wraz z niedźwiedziem. Ktoś, kto nie słyszał o niedźwiedziu Wojtku, który został żołnierzem Wojska Polskiego, mógłby pomyśleć, że to fotomontaż.

Do spotkania kobiet z niezwykłym misiem doszło w jesieni 1943r. Zadziwiające okazuje się również podobieństwo dat w ich historii. W 1941 roku w Persji przyszedł na świat niedźwiedź, który w przyszłości miał się zasłużyć m.in. w bitwie o Monte Cassino. W tym samym roku w ZSRR za zgodą władz sowieckich powstała Pomocnicza Służba Kobiet pod patronatem generała Andersa. Rok później niedźwiedź został kupiony przez żołnierzy z 22 Kompanii 2 Korpusu Polskiego od irańskiego chłopca i już w jesieni wraz z wojskiem trafił do Palestyny. W tym samym czasie nastąpiła ewakuacja PSK z Rosji do Persji, zakończona w sierpniu 1942r. Zdjęcie zostało zrobione w Palestynie, w październiku 1943 roku. Jednostka dzielnych kobiet to najprawdopodobniej 318 Kompania Zaopatrzenia. (Nie jest wykluczone, że są tu też ujęte osoby wchodzące w skład 316 i 317 Kompanii Transportu.) Jednak to nie koniec ich wspólnych losów.

Zgodnie z opowieściami żołnierzy niedźwiedź Wojtek brał udział w walkach pod Monte Cassino, gdzie pomagał w noszeniu ciężkich skrzyń z amunicją artyleryjską. Podobno nigdy żadnej nie upuścił. Od tego momentu niedźwiedź z pociskiem w łapach stał się symbolem 22 Kompanii Zaopatrywania Artylerii. Taka odznaka zdobiła samochody wojskowe, proporczyki i mundury żołnierzy.

Pod Monte Cassino ramię w ramię z bohaterskim misiem walczyły żołnierki z 318 Kompanii, które nie tylko zaopatrywały walczących, ale opiekowały się również rannymi.

Tadeusz Czerkawski zapisał: Nagle zza namiotów wynurzył się Wojtek. Zatrzymał się przy nas, stanął na tylnych łapach, chciał się bawić. Daliśmy mu puszki z gęstym mlecznym kremem, które rozrywał pazurami i wyjadał zawartość. Miś się najadł, pobaraszkował z nami, oblizał nam twarze i ręce, po czym oddalił się w rejon 3. baterii i wlazł do namiotu porucznika Franciszka Łukowskiego. Ułożył się na polowym łóżku porucznika i zasnął.

Jeździł z żołnierzami na ciężarówkach oparty przednimi łapami o budkę szofera. Arabowie, zwłaszcza dzieci, wiali na ten widok, ile wlazło - wspominał Stanisławski.

Niestety, po wojnie zarówno Wojtek, jak i całe PSK trafili do Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec lat 40. zakończyli swój żołnierski los. W 1946 roku rząd brytyjski powziął decyzję o rozwiązaniu Polskich Sił Zbrojnych, w tym Pomocniczej Służby Kobiet. Po demobilizacji 22 Kompanii niedźwiedź trafił do zoo w Edynburgu. O jego śmierci w 1963r. poinformowały brytyjskie media.

Dziewczęta w beretach i kombinezonach łączyły uśmiech młodości z sumiennością i gorliwością.
Tadeusz Radwański, żołnierz PSZ

Niedźwiedź Wojtek i 318 kompaniaZ archiwum rodzinnego Elżbiety Szulc z domu Wardak

 

NA ZDJĘCIU:
W pierwszej linii stoją miś Wojtek i jego opiekun Piotr Prendys. Ręka tego żołnierza zasłania stojącą tam Mamę mojej żony, śp. ochotniczkę Celinę Norbertę Wardak, z domu Gruszecką (ur. w Brześciu nad Bugiem w 1911r.; zm. w Kłodzku w 1983r.). Śp. Celina ma na swojej lewej ręce, jak zawsze, zegarek! Zdzisław M. Szulc W tym samym rzędzie co p. Celina stoi, jako 6. postać na lewo, Irena Świertok-Sawka, ochotniczka oddziału PSK, która wspomina, że niedźwiedź Wojtek uwielbiał kąpiele: Przyprowadzano go do naszego obozu. Pędził prosto do namiotu, w którym miałyśmy prysznic.

Przekazujemy prośbę naszego Czytelnika z USA, by rozpropagować to zdjęcie i postarać się zidentyfikować pozostałe bohaterki. Kontakt za pośrednictwem naszej redakcji.

Źródła:
http://www.psz.pl.pl/psk.htm
http://wyborcza.pl/1,76842,7830554,O_niedzwiedziu__ktory_zostal_zolnierzem.html?as=2&startsz=x
http://www.wojtekthebear.com/html/middleeast.html


ZMARTWYCHWSTANIE – śledztwo

Jak było ze zmartwychwstaniem?
„To wszystko jedna wielka ściema. Po co się w to zagłębiać? Można z góry założyć, że kwestia jest kompletnie nieżyciowa lub tak niepewna, że nie ma co czasu tracić na… śledztwo w tej sprawie”.

Podobnie myślał młody Amerykanin Josh, student prawa, który już jako nastolatek uznał chrześcijaństwo za zbiór sloganów i nienaukową teorię dla słabych.


Jak było ze zmartwychwstaniem?
„To wszystko jedna wielka ściema. Po co się w to zagłębiać? Można z góry założyć, że kwestia jest kompletnie nieżyciowa lub tak niepewna, że nie ma co czasu tracić na… śledztwo w tej sprawie”.

Podobnie myślał młody Amerykanin Josh, student prawa, który już jako nastolatek uznał chrześcijaństwo za zbiór sloganów i nienaukową teorię dla słabych.

Miał świetne wyniki na uczelni i był aktywnym organizatorem życia studenckiego, starostą roku etc. Zauważył na uczelni grupę studentów i wykładowców, którzy wydawali się niezwykle szczęśliwi i bardzo w porządku wobec siebie nawzajem – postanowił się z nimi spotkać. Okazało się, że są chrześcijanami i razem studiują Biblię. Znudzony zagadnął jedną ładną dziewczynę: „Powiedz, co przemieniło wasze życie? Dlaczego ono tak różni się od życia innych studentów i profesorów?”­­. Studentka spojrzała na niego i powiedziała dwa słowa, których nie spodziewał się usłyszeć: „Jezus Chrystus”. On na to: „O, nie! Nie wciskaj mi tych śmieci. Mam dość religii. Mam dosyć kościoła i Biblii”. Dziewczyna odparła: „Nie powiedziałam: religia. Powiedziałam: Jezus Chrystus”. Josh nie rozumiał.

Nowi znajomi rzucili mu wyzwanie – żeby naukowo zbadał twierdzenia, że Jezus jest Bogiem, umarł na krzyżu za grzechy ludzkości i zmartwychwstał. Myślał, że to żart, nie sądził, że w ogóle istnieje jakikolwiek materiał dowodowy, który można zbadać. Jednak przyjął wyzwanie, żeby obalić wszystkie te twierdzenia i wykazać fikcyjność chrześcijaństwa. Jednym z głównych zagadnień, które zaczął badać, było zmartwychwstanie. Rozpoczął analizę źródeł historycznych, prawnych i literackich. Jeździł po Stanach i Europie, zbierając materiały, buszując po archiwach, bibliotekach, przepytując naukowców.


Co takiego zbadał i jakie były wyniki jego analiz?
Warto szczególnie skupić się na temacie zmartwychwstania, bo w gruncie rzeczy jest to wydarzenie, od którego prawdziwości zależy całe chrześcijaństwo. Jeśli nie miało miejsca, chrześcijaństwo to zwyczajna fikcja, jeśli jednak rzeczywiście Jezus zmartwychwstał, fakt ten uwiarygodnia chrześcijaństwo („Jeśli nie ma zmartwychwstania, to i Chrystus nie zmartwychwstał. A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara” 1 Kor. 15:13-14). Prześledziliśmy główne tezy, które Josh chciał obalić, a także te, w których upatrywał rozwiązania „problemu”.

 

Historyczność Jezusa

Josh na warsztat wziął przede wszystkim źródła pozabiblijne. Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że współcześni historycy nie podważają faktu, że Jezus był postacią historyczną. Do naszych czasów zachowało się wiele wzmianek o Jezusie w źródłach powszechnie uznanych za źródła historyczne. O Jezusie pisał Józef Flawiusz (37 r. n.e. – po 94 r.), historyk żydowski. Pisał o nim w swoich „Rocznikach” także Tacyt (ok. 55–120), jeden z najsłynniejszych historyków rzymskich. W „Żywotach cezarów” Swetoniusza znajduje się wzmianka o wyrzuceniu z Rzymu Żydów, „którzy ciągle wywoływali rozruchy, podburzeni przez niejakiego Chrestosa”.

Z uwagi na to, że Nowy Testament jest najobszerniejszym źródłem informacji na temat zmartwychwstania, dociekliwy student poddał go trzem podstawowym testom historiografii: bibliograficznemu, świadectw wewnętrznych i świadectw zewnętrznych.

 

Test bibliograficzny
Test opiera się na sprawdzeniu, na ile rzetelne są kopie danego dokumentu, jeśli nie dysponujemy oryginałem, oraz jaki jest okres dzielący najstarszą posiadaną kopię od oryginału. Nowy Testament przeszedł ten test celująco. Zachowała się ogromna liczba kopii-rękopisów. Nowego Testamentu, bo aż 24 633. (Drugie miejsce pod tym względem w całej historii zajmuje „Iliada” Homera – z jedynie 643 manuskryptami przetrwałymi do naszych czasów).

W końcu XIX wieku odnaleziono wczesne rękopisy papirusowe, które wypełniły lukę między znanymi do tej pory a tymi z czasów Jezusa. Odnaleziono manuskrypt Johna Rylanda z 130 r. n.e., papirus Chestera Beatty’ego z 155 r. n.e. i II papirus Bodmera z 200 r. n.e. (Dla porównania „Historia” Tukidydesa z 460-400 p.n.e. jest znana z 8 manuskryptów datowanych na ok. 900 r. n.e., czyli prawie 1300 lat po jej napisaniu. „Wojna galijska” Cezara datowana jest na 58-50 r. p.n.e., posiada dziesięć kopii powstałych 1000 lat po jego śmierci.)

 

Czy można zaufać biblijnym relacjom? Test świadectw wewnętrznych

Test świadectw wewnętrznych odpowiada na pytanie, czy pisemny zapis, który dzisiaj posiadamy, jest wiarygodny i do jakiego stopnia. W tej dziedzinie krytycy stosują ciągle zasadę Arystotelesa, która polega na tym, że należy wierzyć dokumentowi dopóty, dopóki jego autor nie zacznie zaprzeczać lub przeinaczać fakty znane z innych źródeł. Nowotestamentowe zapisy dotyczące życia i nauczania Jezusa są utrwalone albo przez ludzi, którzy byli naocznymi świadkami, albo przekazywali relację takowych.
Dodatkowo za historyczną rzetelnością nowotestamentowych opisów życia Jezusa przemawia fakt, że gdy ludzie, którzy napisali Nowy Testament, uzasadniali wiarygodność Ewangelii, odwoływalisię do powszechnej znajomości faktów towarzyszących zmartwychwstaniu. "Zna te sprawy król, do którego śmiało mówię. Jestem przekonany, że nic z nich nie jest mu obce. Nie działo się to bowiem w jakimś zapadłym kącie”. Dz. 26:22-26

 

Co na to historia, geografia i archeologia? Test świadectw zewnętrznych

Josh zbadał zgodność Nowego Testamentu ze znanymi faktami naukowymi – historycznymi, geograficznymi, archeologicznymi etc. - aby sprawdzić, czy inne materiały historyczne potwierdzają zawartość dokumentu.

Josh natknął się na dzieła starożytne, których autorami lub bohaterami są… znajomi apostołów! Z niedowierzaniem stwierdził, że dwaj przyjaciele apostoła Jana odnoszą się do jego zapisu ewangelii. Pierwszego z nich – Papiasza z Hierapolis - teolog i apologeta Ireneusz z Lyonu nazywa uczniem Jana i słuchaczem apostołów. Drugim z przyjaciół apostoła Jana, również jego uczniem był Polikarp ze Smyrny – pisze o nim jego wychowanek, wspomniany Ireneusz z Lyonu w swoim „Adversus haereses” ok. 180 r.
Amerykanin odkrył także, że znaleziska archeologiczne poświadczają rzetelność Łukasza. Trudno tu wymienić wszystkie odkrycia archeologiczne, ale jedną historię warto wspomnieć. William Ramsay (ur. w 1851 r.), uznawany za jednego z największych archeologów wszech czasów, zorganizował wyprawę do Azji Mniejszej i Palestyny, której celem było wykazanie, że Biblia to wytwór „ambitnych mnichów”, a nie pisarzy natchnionych przez Boga. Poszukiwania zmusiły go do przestudiowania pism Łukasza. Zaobserwował, że ewangelista z drobiazgową dokładnością przedstawiał detale historyczne, np. wymienił w swej księdze 32 kraje, 54 miasta, 9 wysp i wielu władców. Archeolog skonfrontował te wzmianki z rzeczywistością i nie znalazł w nich ani jednej nieścisłości. W efekcie powstała książka, w której prof. Ramsay dowodził, że materiał archeologiczny potwierdza wiarygodność Nowego Testamentu. Późniejsze badania potwierdziły tylko jego wnioski.

 

Zmartwychwstanie – fakty

 

Śmierć Jezusa
I wreszcie dochodzimy do kluczowej sprawy, którą obalić miał zamiar Josh.

Czy Jezus rzeczywiście powstał z martwych?
Na wstępie zadał pytanie, czy chrześcijaństwo ma możliwą do przyjęcia bazę historyczną i czy istnieje wystarczający materiał dowodowy upoważniający do wiary w zmartwychwstanie. Amerykanin spędził na studiowaniu tego tematu tysiące godzin. Już na półmetku stwierdził, że „zmartwychwstanie Jezusa jest albo najgorszą, najbardziej okrutną i bezlitosną bujdą wciskaną kiedykolwiek ludziom, albo jest najważniejszym faktem w historii”.

Rozpatrzył ciąg wydarzeń dotyczących zmartwychwstania: Jezus z Nazaretu, Żyd, który twierdził, że jest przepowiedzianym w Pismach żydowskich Chrystusem, został aresztowany, osądzony jako przestępca polityczny i ukrzyżowany. Trzy dni po jego śmierci i pogrzebie pewne kobiety, które przyszły do grobowca, stwierdziły, że grób jest pusty. Uczniowie Jezusa utrzymywali, że Bóg wskrzesił go z martwych i że Chrystus ukazał się im kilkakrotnie przed wstąpieniem do nieba. Chrześcijaństwo rozprzestrzeniło się następnie w Imperium Rzymskim i do dzisiaj wywiera znaczący wpływ na świat.

Student zbadał najpierw okoliczności poprzedzające rzeczone zmartwychwstanie. Stwierdził, że Jezus był niemałym problemem zarówno dla Rzymian, jak i Żydów (motywy polityczny, ekonomiczny, religijny). Skupił się także na badaniu samego procesu ukrzyżowania. Byłato poniżająca kara stosowana wobec buntowników, zazwyczaj politycznych. Po ogłoszeniu wyroku przez sąd skazańca biczowano. Po biczowaniu zwyczajem było wyśmiewanie skazańca. Tak postąpili z Jezusem rzymscy żołnierze. Człowiek skazany na ukrzyżowanie musiał nieść poprzeczną belkę krzyża od więzienia do miejsca egzekucji. Po dotarciu na miejsce skazaniec był przybijany gwoździami lub przywiązywany sznurami do krzyża. Agonia trwała wiele godzin. Śmierć następowała z powodu uduszenia lub niewydolności wieńcowej. Dr Truman Davis, doktor medycyny, opisuje, co się dzieje z ludzkim ciałem po krótkim czasie wiszenia na krzyżu: „W miarę męczenia się ramion fale mocnych skurczów przechodzą przez mięśnie, powodując głęboki, niesłabnący ból. Przy powieszeniu na rękach sparaliżowane są mięśnie klatki piersiowej i mięśnie międzyżebrowe. Powietrze może być wciągnięte do płuc, lecz nie może nastąpić wydech. Po pewnym czasie następuje zapaść ortostatyczna wywołana niedostatecznym dopływem krwi do mózgu i serca. Jedynym sposobem uniknięcia tego przez skazanego jest podniesienie się na piętach, aby krew mogła choć trochę krążyć w górnych częściach ciała” (McDowell, „Sprawa zmartwychwstania”).

Celem łamania goleni było przyspieszenie śmierci skazańca – w wyniku tego nie mógł się podeprzeć i zaczerpnąć powietrza. Jak twierdzi Nowy Testament, Jezusowi nie połamano goleni: „Lecz gdy podeszli do Jezusa i zobaczyli, że już umarł, nie łamali Mu goleni” Jan 19:33. W ten sposób wypełniła się przepowiednia ze Starego Testamentu (II Mojż. 12:46; IV Mojż. 9:12; PS. 34:20).

Strażnik stwierdził śmierć Jezusa, a dla pewności przebił jego bok włócznią. Z rany wypłynęła „krew i woda” Jan 19:34. Truman Davis, doktor medycyny, twierdzi, że był to wyciek wodnistego płynu z jamy osierdzia otaczającego serce. Według niego jest to dowód, że „Chrystus nie umarł przez uduszenie, lecz na niewydolność serca spowodowaną szokiem i uciskiem na serce wywołanym przez płyn w osierdziu” (McDowell, „Sprawa zmartwychwstania”).

Piłat zgodził się na zdjęcie Chrystusa z krzyża dopiero wtedy, gdy czterej wykonawcy egzekucji potwierdzili jego śmierć. Wydał ciało po kilkukrotnym upewnieniu się, że Jezus nie żyje.

 

Josh przebadał także „techniczne” aspekty pochówku Chrystusa.

 

Grób w skale
Według Nowego Testamentu ciało Jezusa zostało złożone w prywatnym grobie Józefa z Arymatei. Grobowiec był wykuty w litej skale (Mt. 27:60), dostęp do niego był wyłącznie przez niskie frontowe wejście, które zasunięte było dużym kamieniem.

 

Żydowski pogrzeb
Pogrzeb Jezusa odbył się według żydowskich zwyczajów. Jezus został zdjęty z krzyża i owinięty płótnem. Żydzi ściśle stosowali się do przepisu zabraniającego, by ciało pozostawało przez noc na krzyżu.

Ciało było natychmiast przenoszone na miejsce pogrzebu, następnie było myte, namaszczane, ubierane w szaty pogrzebowe, następnie zaszywane przez kobiety. Żadne węzły nie były dozwolone. Nikt nie mógł być pochowany w mniej niż trzech oddzielnych okryciach. Rozpoczynając od stóp, owijano ciało lnianym płótnem. Między zwoje wkładano mirrę zmieszaną z aloesem. Osobnym płótnem zawijano głowę. Jan Chryzostom w IV w. po Chrystusie pisał: „Mirra, którą się posłużono, była substancją przylegającą do ciała tak mocno, że płótna pogrzebowe były trudne do usunięcia”.

 

Ogromny kamień
Marek pisze, że kamień, którym zakryto wejście do grobowca Jezusa, był bardzo wielki. Josh sprawdził, że kamień potrzebny do zasłonięcia wejścia wielkości 4,5-5 stóp ważyłby od 1,5 do 2 ton. Amerykanin dotarł do tekstu ewangelii Marka w rękopisie Bezy (Kodeks Bezy z ok. 400 r. n.e.), znajdującym się w Cambridge Library w Anglii, w którym fragment Mk 16:4 jest uzupełniony stwierdzeniem ujętym w nawiasie: „Gdy Go tam złożono, (Józef) zatoczył przed grób kamień, którego nie mogło odsunąć dwudziestu ludzi”. Grób zamykano, staczając kamień po pochyłości w dół. Aby kamień odsunąć, należało go wytoczyć w górę.

 

Rzymska straż

Zarówno Rzymianie, jak i Żydzi chcieli pozbyć się problemu Jezusa raz na zawsze. Żydzi przypomnieli sobie, że Jezus zapowiadał swoje zmartwychwstanie po trzech dniach od śmierci, poprosili więc Piłata o zabezpieczenie grobu Jezusa. „Nazajutrz, to znaczy po dniu Przygotowania, zebrali się arcykapłani i faryzeusze u Piłata i oznajmili: Panie, przypomnieliśmy sobie, że ów oszust powiedział jeszcze za życia: Po trzech dniach powstanę. Każ więc zabezpieczyć grób aż do trzeciego dnia, żeby przypadkiem nie przyszli jego uczniowie, nie wykradli Go i nie powiedzieli ludowi: Powstał z martwych. I będzie ostatnie oszustwo gorsze niż pierwsze. Rzekł im Piłat: Macie straż, idźcie, zabezpieczcie grób, jak umiecie. Oni poszli i zabezpieczyli grób, opieczętowując kamień i stawiając straż”. Mt. 27:62-66

Czym była rzymska straż? Oddział wartowniczy rzymskich legionów był solidnie wyszkolony,  zdyscyplinowany i dobrze uzbrojony. Taki oddział składał się z 4–16 ludzi. Zazwyczaj postępowali oni następująco: czterech ludzi ustawiało się przed tym, czego mieli pilnować. Pozostała dwunastka układała się do snu w półkolu przed nimi – głowami do środka. Zmieniali się co 4 godziny.

 

Rzymska pieczęć

Mateusz napisał, że rzymscy żołnierze wysłani przez Piłata do pilnowania grobu Jezusa „zabezpieczyli grób, opieczętowując kamień”. Taka pieczęć mogła być założona jedynie w obecności rzymskiej straży, która pozostawała na posterunku, było to potwierdzenie autentyczności – publicznym świadectwem, że ciało Jezusa znajduje się w grobowcu. Stwierdzała również fakt, że jego ciało jest chronione mocą i autorytetem Imperium Rzymskiego.

W następnym numerze cz. 2.

 
EUNIKA CHOJECKA
PIOTR BUGNO
 

Niebezpieczny Bohater

Polska ma ostatnio szczęście do niejednoznacznych bohaterów i autorytetów. Mamy więc zarówno zwolenników, jak i przeciwników Jaruzelskiego, Kuronia, Wojtyły, Michnika, Miłosza, Wałęsy... Choć listę można by jeszcze wydłużyć, to powyższych panów cechuje pewien "zmysł" internacjonalizmu, który bezbłędnie zaprowadził ich w ramiona Brukseli - postępowej spadkobierczyni Moskwy.

Jednakpewien skromny człowiek wyraźnie wyłamuje się z tego grona i poważnie zagraża naszemu nowemu panteonowi. Trzeba przyznać, że i jego osobie towarzyszą ogromne kontrowersje - od zachwytu do potępienia. Najbardziej skonsternowana jest jednak proeuropejska "elyta". Co ją tak konfunduje?

Pułkownik Kukliński jest albo zdrajcą Polski, albo bohaterem. Nie da się tu pójść w jakieś modne ostatnio półcienie typu : "palił, ale się nie zaciągał". Ten niepozorny człowiek albo zasługuje na miejsce na Powązkach i wdzięczną pamięć Rodaków, albo na ich wieczną pogardę. I to właśnie jest najgorsze. Zarówno pierwsza, jak i druga ocena Pułkownika niesie ze sobą poważne konsekwencje.

Przyjmijmy na początek, że był zdrajcą. Zwolennicy tej tezy powołują się na złamanie przysięgi wojskowej. Racja, ale przysięga nie jest bytem samoistnym. Składa się ją na wierność komuś. Komu ślubował Kukliński? Są dwie możliwości: Polsce lub PRL-owi. (Pułkownik utrzymuje, że Polsce, ale można mu nie dawać wiary). Jeżeli Polsce, to sprawa jest prosta. Należy tylko stwierdzić, czy działania Pułkownika służyły polskiej racji stanu, czy też nie. Czy szkodzenie ZSSR i Układowi Warszawskiemu było w naszym interesie, czy nie? Tu chyba niewielu Polaków ma wątpliwości. W takiej sytuacji Kukliński służył Polsce i jej nie zdradził. Przyjmijmy jednak wersję mniej korzystną dla Pułkownika, mianowicie że w młodzieńczym porywie głupoty uwierzył w socjalistyczne brednie i szczerze składał przysięgę władzy ludowej. Później oprzytomniał lub "musiał" oprzytomnieć (nie wnikam) i zaczął zwalczać PRL. W tym przypadku jest co najwyżej zdrajcą PRL-u, a nie Polski. Szkodził Polsce tylko wówczas, gdy wcześniej z serca wspierał kremlowskich namiestników nad Wisłą... Złamanie przysięgi danej okupantowi lub wrogowi nie jest zdradą Ojczyzny.

A zatem niezależnie od tego, komu Ryszard Kukliński przysięgę składał, to w największych dokonaniach swego życia - wykradaniu sowieckich tajemnic - Polski nie zdradził i nie może być nazywany jej zdrajcą.

Czy jednak automatycznie staje się bohaterem? Niekoniecznie. Mógł przecież być zwykłą kanalią, wysługującą się temu, kto więcej zapłaci, a że akurat Amerykanie mieli więcej forsy, to służył przy okazji polskiej racji stanu. By jednoznacznie rozwiać tę wątpliwość, trzeba by zajrzeć do jego serca, co nawet za życia człowieka zarezerwowane jest wyłącznie dla Boga ("I od nikogo nie potrzebował świadectwa o człowieku; sam bowiem wiedział, co było w człowieku" Jan.2,25; "...gdyż Ty jedynie znasz serce wszystkich synów ludzkich." II Kr.6,30). My możemy tylko wnioskować.

A więc mamy świadectwo samego zainteresowanego, że robił to dla Polski, a nie dla pieniędzy czy z innych przyczyn osobistych. Zasadą naszej cywilizacji jest domniemywanie prawdziwości czyjegoś świadectwa, dopóki nie mamy dowodów jego fałszywości. Dalej można przeanalizować bilans zysków i strat zainteresowanego. Co tracił? Willę, prywatny jacht i wysoce uprzywilejowaną pozycję w PRL-u. Co zyskał? Zasobne życie w wolnym świecie. Dla niego nie było ono jednak wolne… Cały czas czyhały na niego „dowody życzliwości” ze strony tych, których rzeczywiście zdradził. Niestety, dosięgły one obu jego synów. Bilans dość żałosny, a należy dodać, że Pan Pułkownik do półgłówków nie należał i z pewnością przewidział taki obrót sprawy… Jeśli nie działał przeciw Sowietom i ich polskim kumplom z pobudek ideowych, to mógł się przecież tak nie starać i być tylko jakimś tam agentem. Wtedy i „wdzięczność” towarzyszy byłaby mniejsza… On jednak poszedł na całość. Zasługi musiał mieć naprawdę niezwykłe, bo od czasów Pułaskiego i Kościuszki nie było chyba polskiego oficera, którego Prezydent USA uczyniłby pułkownikiem US Army…

Z powyższych rozważań wynika, że Kukliński jest polskim bohaterem - i to bohaterem czasów współczesnych. W tym właśnie tkwi niebezpieczeństwo: można się bezpośrednio porównać z jego postawą i czynami. Można też porównać go z innymi…

Jeśli Kukliński jest bohaterem, to kim są Jaruzelski, Kiszczak, Miller, Oleksy czy nawet Kwaśniewski? Jeśli oni są zdrajcami wysługującymi się okupantowi, to kim są ci, którzy dali im „moralne” rozgrzeszenie i umożliwili okrągłostołowe utrzymanie się u władzy?

Tak, niebezpieczne myśli przychodzą do głowy, jeśli zacznie się analizować sytuację… Nie dziwi więc nerwowa reakcja Michnika i jego kręgu związana z pogrzebem Pułkownika w kwaterze zasłużonych na Powązkach…

Jest jednak coś jeszcze bardziej niepokojącego naszych rządzących. Co będzie, jeśli przykład Kuklińskiego przeniesie się na teraźniejszość i przyszłość? Co będzie, jeśli ktoś z naszych wysokich urzędników i oficerów zacznie jak Pułkownik myśleć kategoriami polskiej racji stanu i przeciwstawi interes Narodu Polskiego naszemu nowemu internacjonalistycznemu „opiekunowi”? Co będzie, jeśli opinia publiczna zacznie postrzegać przysięgę, dajmy na to Danuty Hubner, na wierność Brukseli kosztem Warszawy jako analogiczną do deklaracji przeróżnych Jaruzeli o wiecznej przyjaźni i oddaniu towarzyszom z Moskwy?

Tak, panowie towarzysze, cichutko z tym Kuklińskim. Trzeba jak najszybciej pogrążyć go w mroku niepamięci, bo a nuż niedługo pojawi się nowy Kukliński, tym razem jednak europejski…

Paweł Chojecki

Tekst pochodzi z nr 8 miesięcznika "idź Pod Prąd" (2004 rok).


Cmentarze niezwykłe

W   słoneczny,  październikowy  weekend  wybraliśmy  się  na  rajd  „Góry  z Biblią”.  W  ciągu  dnia  zanurzaliśmy się  w  jesienny,  bajecznie  kolorowy  Beskid Niski, odwiedzając cmentarze z I wojny światowej.  Wieczorami  zaś  gorąco,  aż  po  świt, dyskutowaliśmy  o  kwestiach  egzystencjalnych.

Ja opowiem o cmentarzach. Jest ich aż 387  na  terenie  Beskidu  Niskiego  i  Pogórza, upamiętniają  ofiary  operacji  gorlickiej  w 1915r., przełomowej dla losów I wojny. Rozsiane  są  wszędzie  -  na  grzbietach  górskich (np.  na Rotundzie,  Magurze  Małastowskiej), przełęczach  (np. na Przełęczy  Małastowskiej), zboczach (np. nad Regietowem) i we wsiach, często przy cmentarzach parafialnych.

Im  bardziej  zagłębiam  się  w  historię ich powstania, tym bardziej odkrywam, że są to  cmentarze  niezwykłe.  Odzwierciedlają bowiem  jeszcze  XIX-wieczne  podejście  do uszanowania zmarłych, bez tego nie wyobrażano  sobie  cywilizowanego  społeczeństwa. Każdy  poległy  traktowany  był  jak  bohater, bez  względu  na  przynależność  do  własnej czy wrogiej armii, bez względu na wyznanie. Na tym  samym  cmentarzu  stoją  krzyże  łacińskie, greckie, prawosławne i macewy. 

Ówczesne  państwo  -  monarchia  austro-węgierska  -  powołało  specjalną  komisję  do  budowy  grobów  wojennych.  Zatrudniono  kilka tysięcy ludzi z różnych branż: kamieniarzy, cieśli,  zieleniarzy,  malarzy  i  poetów  do  tworzenia nagrobnych  inskrypcji.  Szczególnie  starannie wybierano  architektów  i  rzeźbiarzy.  Każdy cmentarz  był  indywidualnie  zaprojektowany, najczęściej na planie figur geometrycznych: koła, elipsy, wieloboku, krzyża itp. Otoczony murem, kamiennym  szańcem  lub  drewnianą  palisadą, posiadał  reprezentacyjną  bramę  wejściową  i pionowe elementy pomnikowe (wieże tzw. gontyny,  obeliski,  piramidy,  pergole  betonowe  czy też  całe  ściany  pomnikowe).  Ze  znawstwem zaprojektowano  zieleń.  Wykonano  rysunki cmentarzy z rozwiniętą zielenią na rok 1960! W okolicznych lasach robiono przecinki w kierun-ku  rodzinnych  stron  poległych  żołnierzy.  Najważniejsze  projekty  wykonano  na  drodze  konkursów. I to wszystko w warunkach wojennych - w latach 1915-1918!

„Chodzi tu nie tylko o wyrażenie wdzięczności bohaterom (…), ale o dzieło kultury najwyższego znaczenia, którego sposób realizacji  będzie  służył  jeszcze  odległym  pokoleniom, jako miara dla oceny naszej moralnej i artystycznej  wrażliwości.”  -  pisała  komisja ministerialna  o  swoich  celach. 

A  oto  słowa Rudolfa  Brocha  i  Hansa  Hauptmanna  -  naczelników  Krakowskiego  Wydziału  Grobów Wojennych:
„...aż do najdalszych czasów te oto pola mogilne winny być dla nas i naszych następców miejscami uszlachetniania się i budowania”. [1]

Przez blisko sto lat cmentarze niszczały  zapomniane  jako  mogiły  zaborców.  Od niedawna  są  oczyszczane  i  odbudowywane jako  zabytki,  wielki  walor  turystyczny  tego regionu.

Dla mnie przede wszystkim są przykładem wielkiego szacunku do człowieka i troski  o  przekazanie  przyszłym  pokoleniom tego, co najcenniejsze.   

Przypisy:
[1]  Paweł  Pencakowski  „Zapomniane  pomniki niczyich bohaterów”