Przeczytasz tekst w ok. 6 min.

Wspomnienia swego dziadka Antoniego Woźniaka opracował Piotr Setkowicz

Po załatwieniu niezbędnych formalności postanowiliśmy wraz z żoną i rodziną Daniszewskich wyjechać na południe. Jedynym dostępnym środkiem komunikacji był statek pływający po Dwinie. Chcieliśmy dopłynąć nim do Kotłasu, a dalej już udać się koleją. Po spakowaniu udaliśmy się z państwem Daniszewskimi na przystań i oczekiwaliśmy na statek. Zgromadziło się tam jeszcze kilka innych rodzin z osiedla Warda, również zdecydowanych na wyjazd. Statek „Puszkin” ku naszemu rozczarowaniu tym razem nie przybił do brzegu, jak to się zwykle działo. Przepłynął obok przeciwległego brzegu, z dala od przystani. Zatrzymał się dopiero przy następnej przystani Zaria, czyli „Zorza”, lecz dopływ Pinegi uniemożliwił nam dotarcie tam. Tak zostaliśmy zmuszeni do pozostania. Okazało się, że stało się tak na polecenie dyrektora Spław – Kantora w Ust’ Pinedze – przedsiębiorstwa zajmującego się pozyskiwaniem drewna w lasach i spławianiem go rzeką.

Szkic Antoniego Woźniaka – plan położenia osiedli, którymi się opiekował.

Na drugi dzień ten dyrektor nazwiskiem Korotkow wezwał nas do siebie. Zaczął nam urągać i grozić. Zarzucał nam, że zorganizowaliśmy samowolnie grupę Polaków do wyjazdu bez porozumienia się z nim i bez zezwolenia. Tłumaczyliśmy, że zmusiły nas do tego nieznośne warunki klimatyczne i bytowe (w tym zabieranie kartek na chleb), które były przyczyną wielu chorób i wysokiej śmiertelności. Informowaliśmy go o tym, a on nie zwracał na to uwagi.
Wkrótce nadeszła do nas wiadomość, że w Archangielsku została utworzona delegatura polskiej ambasady w Kujbyszewie. Zaraz po pracy zebraliśmy się w większym gronie, w korytarzu nowo zbudowanego baraku nr 9, aby wytypować kogoś z osiedla do nawiązania z nią kontaktu. Wytypowano trzy osoby: kapitana Daniszewskiego, pana Rzepczyńskiego i mnie – Antoniego Woźniaka. Pan Daniszewski był człowiekiem zrównoważonym, ogólnie szanowanym i lubianym, dlatego jemu powierzono mandat reprezentowania naszej wspólnoty. Miał przedstawić naszą tragiczną sytuację w delegaturze i prosić o pomoc. Delegatami byli kapitan Józef Gruja i były starosta powiatu Zbaraż pan Eugeniusz Kocuper. Okazało się, że delegatura w Archangielsku była dopiero w stadium organizacji. Przeciągało się to, bo władze sowieckie piętrzyły trudności i przeszkody. Pan Daniszewski miał też niesłychanie trudną i absorbującą pracę. Wkrótce też zrezygnował z funkcji [1].
Gdy w początkach 1942 roku doszła do nas wiadomość o tworzeniu się Armii Polskiej w ZSRS, kapitan Daniszewski zaczął się starać o to, żeby do niej wstąpić. [Mój ojciec został wezwany do armii Andersa przez kolegę, generała Okulickiego – wyjaśnienie Bronisława Daniszewskiego] W marcu 1942 roku wyjechał z naszego osiedla. Przed wyjazdem przekazał mi swoje obowiązki. Później okazało się, że został zatrzymany przez NKWD. Nakazano mu zamieszkać w odległej 40 kilometrów od Archangielska miejscowości Bobrowo. Oczekiwał tam, że pozwolą mu wyjechać do ośrodka rekrutacyjnego.
Już poprzednio na zmianę z nim chodziłem z różnymi materiałami z Wardy do Archangielska. Trzeba było pieszo pokonać odległość około 100 km zimą. Zostałem znów wezwany przez delegaturę, żeby objąć obowiązki męża zaufania. Podejmując pracę mojego poprzednika zmierzającą do poprawy warunków życia Polaków – przesiedleńców, napotkałem na wiele trudności. Władze miejscowe mało reagowały na moje interwencje, uzasadniając to tym, że robotnicy miejscowi pracują w podobnie trudnych warunkach. Zwracałem im uwagę, że są to ludzie tutaj urodzeni i od lat pracujący w lesie przy ścince i spławie drewna. Jako robotnicy wykwalifikowani mają wyższe stawki wynagrodzenia. Wielu z nich użytkowało działki przyzagrodowe o powierzchni 0,25 ha. Nie uwzględniano tych faktów.
Liczni zesłańcy mieszkający w osiedlu Warda i w okolicznych chcieli się dowiedzieć, jak można się dostać do tworzącego się gdzieś daleko wojska polskiego. Z tego, co dowiedziałem się w delegaturze, wynikało, że należy cierpliwie czekać, że nadejdzie czas na wyjazd do wojska. Wyczuwało się, że miejscowe władze robią trudności, aby nie tracić siły roboczej. Naszym władzom zależało na poprawie kondycji wygłodzonych Polaków, w tym przyszłych żołnierzy. Pojawiło się powiedzenie, że aby wypuszczeni z więzień, łagrów i miejsc zesłania ludzie mogli zostać żołnierzami, muszą im odrosnąć szyje powyżej kołnierzy [2].
Nieco później zebrała się sowiecka komisja poborowa i przyjmowała Polaków do wojska. Charakterystyczne było, że nie pytali, czy ochotnicy chcą wstąpić do wojska polskiego, czy sowieckiego. Chętnych było wielu. Starsi „odmładzali się”, podając inną datę urodzenia. Postępowali tak zarówno z pobudek patriotycznych, jak i chcąc się wyrwać z sowieckiego piekła. W wojsku były lepsze warunki bytowe.
Jako mąż zaufania brałem udział w spotkaniach w delegaturze w Archangielsku. Zostałem pełnomocnikiem na 9 miejscowości, w których pracowali i mieszkali polscy zesłańcy. Były to: Warda, Zaria, Rożewo, Pieczki, Orlica, lesopunkt, czyli osiedle leśne pod Orlicą, Koskowo i dwa lesopunkty pod Koskowem. Te lesopunkty były położone w lasach rosnących na bagnach i latem trudno było się do nich dostać. Pełnienie obowiązków męża zaufania wymagało znajomości warunków życia i pracy Polaków, którzy zatrudnieni byli w rozległych obszarach leśnych rejonu chołmogorskiego. Z powodu braku środków lokomocji zmuszony byłem odbywać podróże do osiedli pieszo. Z osiedla Koskowo do osiedla Orlica było około 80 kilometrów. Wyruszając w drogę, zabierałem ze sobą 80 do 100 gramów tranu, którego przedtem nie lubiłem. W trudnych chwilach, gdy w oczach migotały białe płatki, łyk tranu wzmacniał organizm, umożliwiając kontynuowanie marszu. Do moich obowiązków należało doglądanie tych miejscowości, dbanie o stosunki międzyludzkie wewnątrz społeczności zesłańców oraz między nimi a miejscową ludnością, władzami sowieckimi i pracodawcami. Według opracowanej przez Delegaturę w Archangielsku instrukcji każde osiedle miało męża zaufania wybranego przez mieszkańców. Pośredniczył on w stosunkach z sowieckimi funkcjonariuszami i kontaktował się ze mną. Mężowie zaufania uczestniczyli też przy rozdziale darów. Dokładną treść instrukcji uzgodniłem z panem Józefem Grują.
Miałem pisemne upoważnienie do reprezentowania interesów przesiedlonych Polaków. Zawierało ono klauzulę zobowiązującą lokalne władze do udzielania mi jak najdalej idącej pomocy przy wykonywaniu moich obowiązków. Zwracałem się do sowieckich funkcjonariuszy w wielu sprawach dotyczących warunków pracy, wyżywienia, zakwaterowania i zaopatrzenia. Jak wspominałem, dyrektorem przedsiębiorstwa zajmującego się w okolicach osiedla Warda pozyskiwaniem drewna w lasach, spławianiem go rzeką i wykuwaniem go zimą z lodu był Rosjanin Korotkow, człowiek prymitywny, były czekista. Nieraz chwalił się, że jest zasłużonym członkiem partii komunistycznej i brał udział w zjazdach. Mówiłem mu o nieludzkich warunkach, w których pracują i żyją zesłańcy. Reagował na moje słowa obojętnością. Mówił, że tak musi być, a on nic nie może na to poradzić, gdyż każdy musi pracować i wykonywać plany. Tłumaczył obłudnie, że takie same warunki mają stali mieszkańcy, a nie skarżą się. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że są wśród nas ludzie starzy, niedołężni, że są kobiety zupełnie niezdolne do tak ciężkiej pracy, że małe dzieci cierpią i umierają.
Matkom, które nie wychodziły do pracy wskutek choroby dzieci, wstrzymywano wydawanie kartek na chleb. Nie dość, że był niemal niestrawny, bo wypiekano go z mąki mielonej z gnijącego zboża, to odmawiano go potrzebującym. Do tego dochodziła samowola kierowników, którzy dowolnie obniżali pracującym stawki. W tych sprawach też musiałem interweniować.
cdn.

Przypisy:
[1] W spisie prowadzonym w polskiej ambasadzie ZSSR objęcie obowiązków męża zaufania na rejon chołmogorski przez A. Woźniaka nie zostało odnotowane. Figuruje w nim Michał Daniszewski z adnotacją vacat. http://polishinstitute.com/a7307/a7_307_1.pdf. Pełnienie przez A. Woźniaka tej funkcji potwierdzone jest w wykazie aresztowanych współpracowników ambasady http://polishinstitute.com/a7307/a7_307_32.pdf
[2] Charakterystycznym objawem niedożywienia jest cienka szyja.

Piotr Setkowicz: “Moja rodzina podczas II wojny światowej wielokrotnie zetknęła się z sowieckim aparatem represji. Mój dziadek został razem z żoną i córką, czyli moją mamą, wywieziony pod Archangielsk. Mama miała wtedy 9 miesięcy. Dziadkowie opowiadali, że w lutym 1942 r. w osiedlu, gdzie mieszkali, umarło 29 dzieci.
Dziadek został potem skazany na 10 lat łagrów za „szpiegostwo i agitację antyradziecką”. Babcia z mamą wróciły do Polski w 1946 r., a on w 1955 r.
Brat dziadka został zmobilizowany i walczył we wrześniu 1939 r. Został wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną. Pisał z obozu w Kozielsku, a potem wszelki ślad po nim zaginął.
Brat mojej babci, matki mojego ojca, również walczył we wrześniu 1939 r. jako oficer rezerwy. Niemcy go zwolnili, ale Sowieci zatrzymali. Też trafił do obozu w Kozielsku. W 1943 r. odkopano go w lesie katyńskim. Jego żonę i syna wywieziono w 1940 r. do Kazachstanu. Pracowali tam w kołchozie. Jak wielu wywiezionych Polaków przyłączyli się do armii generała Andersa i razem z nią zostali ewakuowani do Iranu.
Mąż siostry mojej babci ze strony ojca był weterynarzem w 22 Pułku Ułanów, który poddał się Armii Czerwonej. Też trafił do obozu w Kozielsku i został rozstrzelany w Katyniu. Jego żona się ukryła i uniknęła wywózki”.

Trzecia część wspomnień ukazała się na łamach magazynu “Idź Pod Prąd” (nr 154-156, maj-lipiec 2017). Najnowsza, 12 część, już do przeczytania w sierpniowym numerze “Idź Pod Prąd”.