HEREZJE NIE Z TEJ ZIEMI

Badając wpływ ingerencji człowieka w skomplikowane mechanizmy, Amerykanie ukuli termin: niezamierzone konsekwencje. Mogą być one negatywne lub pozytywne, w zależności od konkretnego przypadku, jednak w razie ingerencji rządu w wolny rynek, czy też – mówiąc jaśniej – aparatu przymusu i przemocy w przedsiębiorcze działania ludzi, konsekwencje te są zawsze negatywne i zwykle bezpośrednio dotykają tej grupy osób, która miała na interwencji rzekomo skorzystać.

 

Weźmy za przykład niedawną rekomendację Komisji Nadzoru Finansowego, które to „ciało” władne jest narzucić bankom i kredytobiorcom wymóg posiadania „wkładu własnego” przy zawieraniu umowy o kredyt hipoteczny. O ile inicjatywa wydaje się na pierwszy rzut oka słuszna, o tyle nie trzeba być szalenie przenikliwym, by przewidzieć, jak finansowany będzie ów „wkład własny”. Najpewniej kredytem konsumenckim, a więc droższym i na znacznie gorszych warunkach.

 

Skąd taka „rekomendacja”? Zapewne KNF widzi spadek cen mieszkań, a co za tym idzie, coraz słabsze zabezpieczenie kredytów już udzielonych, gdyż wartość nieruchomości przestaje pokrywać kwotę udzielonego kredytu, nawet tego spłacanego od kilku lat. Motywem są więc raczej obawy o wypłacalność banków, a nie troska o „zwykłego człowieka”.
Ale czy istniałyby obawy o wypłacalność banków, gdyby banki nie były permanentnymi bankrutami? Nawiasem mówiąc, w czasie ostatniego kryzysu bywały przypadki, że człowiek szedł siedzieć za takie insynuacje, a nie dalej jak w lipcu aresztowano sześć osób za wywołanie paniki bankowej w Bułgarii, czy zatem KNF na pewno wie, co robi!?

 

Swoją drogą, przerażające jest, że rządzący mają ludzi za kompletnych debili, aresztując „panikarzy” za „rozsiewanie zupełnie bezpodstawnych plotek”. Gdyby owe plotki były takie „bezpodstawne”, to po co się tym przejmować? Jeśli zaś owe „plotki” mają podstawy, o czym napisano setki prac ekonomicznych, książek i artykułów – właściwie zmieściłaby się tu cała literatura na temat przekrętu zwanego „bankowością z rezerwą częściową”  – to jak inaczej niż zwykłym porwaniem i zniewoleniem nazwać tego typu „aresztowania”? Jeszcze bardziej przerażające jest to, iż rządzący nie mylą się jakoś szczególnie w swoich ocenach stanu mentalnego społeczeństwa. Jeśli zaś nie jesteś Czytelniku jeszcze przekonany, że obecna bankowość to jeden wielki szwindel, odpowiedz sobie na pytanie: skoro bank używa Twoich pieniędzy do udzielania pożyczek komu innemu, to dlaczego po takiej operacji saldo konta nigdy się nie zmniejsza? Cud! Istny cud!

 

Wracając zatem do banków. Nie byłyby permanentnymi bankrutami, gdyby nie istniała „rezerwa częściowa”, ta zaś nie istniałaby, gdyby nie monopol państwa na produkcję fiducjarnego, czyli papierowego pieniądza. Żeby zatem uwolnić się od przykrych i nieprzewidzianych konsekwencji bankructw bankowych, należy zrobić coś niewyobrażalnego, co nie mieści się ludziom w głowach i rozciąga poza zasięgiem horyzontu myślowego niemal stu procent społeczeństwa. Należy pozwolić ludziom płacić i kupować, czym tylko zechcą. Jeśli obie strony dogadają się co do transakcji w euro, dolarach, starych poczciwych markach (zapewne wielu Niemców ma je jeszcze w poważaniu, podobno zaś niektórzy nie przyjmują euro pochodzącego z innego kraju niż Niemcy), rublach albo bitcoinach – ich sprawa. Zapewne tę konkurencyjną walkę wygrałyby złote i srebrne monety, być może wymienialne po wolnym kursie na bitcoiny, mające wszelkie cechy złota, poza „fizycznością”.

 

Problem uwolnienia pieniądza nie jest oczywiście nowy. Dokładnie takie samo rozwiązanie przyniosłoby ulgę trapionej przez hiperinflację Republice Weimarskiej, gdzie – co oczywiste – zrobiono dokładnie na odwrót i utworzono urząd do walki ze spekulacją walutową, chociaż w panicznej ucieczce od marki ludzie zaczynali się chwytać już nawet rubli Kiereńskiego (czyli, w teorii, wymienialnych na złoto banknotów rządu tymczasowego utworzonego po upadku caratu, a przed puczem – tak puczem, a nie rewolucją! – bolszewickim. Swoją drogą, były to ciekawe banknoty, ukazujące dwugłowego carskiego orła na tle swastyki).

 

Wiele, a można nawet powiedzieć, że wszystkie z pozoru nierozwiązywalne problemy, da się rozwiązać tym właśnie sposobem – pozwolić ludziom działać wedle własnego uznania. Oznaczałoby to oczywiście utratę części, jeśli nie całości władzy rządzących. I właśnie tu jest pies pogrzebany –  łatwiej zniszczyć świat, który znamy, niż pogodzić się z utratą władzy. Jak to się mówi: „po nas choćby potop”.

 

Kolejny przykład – spora część rodziców narzeka ostatnimi czasy na obowiązkowe lekcje religii w szkołach. I słusznie, patrząc od strony etycznej, praktycznej i bazując na doświadczeniu, należy przyłączyć się do protestów. Ale nie wolno zatrzymywać się w pół kroku, nie należy domagać się zniesienia lekcji religii, ale (na podstawie takich samych przesłanek) przymusu szkolnego i państwowej edukacji w ogóle. I znowu coś, co nie mieści się ludziom w głowach, a choć  gołym okiem widać: przymusowa „edukacja” wzorowana na pruskim ordnungu fabrycznym niekoniecznie wychodzi dzieciom na zdrowie. A przecież edukacja, jak każda inna usługa, może być swobodnie dostarczana na rynku, dokładnie taka, jakiej chcą rodzice, i w dodatku taniej niż ta rządowa. Bo „edukacja” państwowa nie jest wcale darmowa, choć tego nie widać – za nią też ktoś płaci.

 

Podobnie dużo atencji, choćby w expose naszej nowej pani premier, zbiera słowo „bezpieczeństwo”, którego p. premier raczyła użyć w wystąpieniu aż piętnaście razy. Wiadomo - jak partia mówi, że bierze, to bierze, a jak mówi, że daje, to mówi. Nic tak nie zapewnia bezpieczeństwa domowego, jak kałasznikow pod łóżkiem i mężczyzna wiedzący, jak się nim posługiwać. Celowo pomijam tutaj kobiety, bo teksańscy eksperci od broni dla kobiet zalecają raczej lżejsze wersje szotgunów, czyli „pompek”, dające dobry rozrzut pocisków przy niewielkim kopnięciu (z ang. kickback) w ramię. I to nie jest żart, tylko branie bezpieczeństwa na poważnie.

 

Przeszliśmy zatem pobieżnie przez trzy pozornie nierozwiązywalne problemy, które stanowią temat tabu w każdym szanującym się społeczeństwie demokratycznym. Nie do wyobrażenia jest przecież, aby uwolnić pieniądz spod władzy banków, oddać rodzicom władzę nad dziećmi i do tego pozwolić ludziom posiadać broń. Herezje nie z tej ziemi. Wiadomo przecież powszechnie, co by z tego wynikło. Nie zapominajmy też, że jako naród jesteśmy na to za głupi.

 
idź Pod Prąd, październik 2014


CARRY TRADE PO POLSKU I CO MA Z TYM WSPÓLNEGO SOCJALIZM?

Oczy widzą prawdę, uszy słyszą fałsz, jak mawiają Chińczycy, więc kiedy od czasu do czasu przynajmniej niektórym ludziom otwierają się oczy na sprawy gospodarcze, o ile zgłębią temat i nie zadowolą się powierzchownymi wyjaśnieniami, dotrą w końcu do Austriackiej Szkoły Ekonomii i uzyskają logiczne wyjaśnienie bałaganu, który się dookoła dzieje. Trudno bowiem oczekiwać, by „otwieranie oczu” miało miejsce przy pięknej pogodzie, kiedy wszystko wydaje się być w porządku, a statek co prawda już mocno przecieka, ale przecież jeszcze nie tonie.

Łatwo zauważyć, że ostatni (ale przecież nie pierwszy i z pewnością nie ostatni sensu stricto) „bałagan” gospodarczy miał związek z niespodziewanym wzrostem kursu franka szwajcarskiego o niemal czterdzieści procent w stosunku do innych walut. Postawiło to w trudnej sytuacji wiele osób, które mają kredyt rozliczany w tej właśnie walucie, i to właśnie te osoby mają teraz największą motywację, by szukać wyjaśnień. Istnieje poważne ryzyko, iż uznają oni, że padli ofiarą „dzikiego wolnego rynku” i „kapitalizmu”, pośpieszmy więc wyjaśnić rzecz zgodnie ze zdrowym rozsądkiem – czyli po austriacku.

Kredyt we franku szwajcarskim to swoista odmiana carry trade, czyli operacji finansowych mających na celu wykorzystanie różnic w stopach procentowych. Carry trader pożycza pieniądze w kraju, który utrzymuje niskie stopy procentowe (a więc tanio) i „inwestuje je” – o ile kupno na przykład obligacji można w ogóle nazwać inwestowaniem – w kraju, który stopy procentowe ma relatywnie wyższe. Zakładając, że waluty tych krajów pozostają we wzajemnie stabilnej relacji, zarabia na różnicy w oprocentowaniu. Podobnie wzięcie kredytu „denominowanego we franku szwajcarskim” umożliwiało korzystanie z (póki co) niskich szwajcarskich stóp procentowych. Ryzyko jest takie samo, jak przy „tradycyjnym” carry trade (wzrost kursu pożyczonej waluty, podwyżka szwajcarskich stóp procentowych) i ta strategia nawet pomimo wzrostu kursu franka może być opłacalna. Ponieważ Szwajcarzy (a raczej ich bank centralny) zeszli ze stopami procentowymi poniżej zera (co samo w sobie jest socjalistycznym paradoksem – oznacza „pożyczę ci sto franków, ale za rok będziesz musiał oddać już tylko dziewięćdziesiąt!”), raty wciąż mogą być niższe niż w porównywalnym kredycie złotówkowym.

Tyle z teorii operacji finansowych – a przyznać trzeba, że w obecnym systemie papierowych walut, banków centralnych i rezerwy cząstkowej możliwe operacje finansowe są tak skomplikowane, że nawet ich „wynalazcy” zapewne nie do końca je rozumieją. Przedstawienie sprawy jak powyżej na pierwszy rzut oka wskazuje jednoznacznie winowajcę – „wolny rynek wpakował ludzi w bagno”. Należy koniecznie zacieśnić kontrolę nad kredytami, nad bankami, a w ogóle najlepiej nad pieniędzmi i wolną wolą ludzi, żeby czasem sobie krzywdy nie zrobili.

Trzeba dysponować prawdziwą – austriacką – wiedzą ekonomiczną, aby odeprzeć te zarzuty.

Po pierwsze, na prawdziwie wolnym rynku pieniądz jest towarem produkowanym przez rynek (najpewniej złotem lub srebrem), nie zaś papierkiem drukowanym przez rząd. Gdyby tak, jak jeszcze w dziewiętnastym wieku, frank, dolar lub złotówka były jedynie nazwą określonej ilości metalu, banknoty zaś jedynie potwierdzeniem własności zdeponowanej w bankach – żadne różnice kursowe nie mogłyby zajść, gdyż wymiana walut sprowadzałaby się do przeliczania wag. Rządy, ze względu na swój nienasycony apetyt na pieniądze, którego nie dało się już zaspokoić podatkami, powoli ograniczały rolę pieniądza towarowego na rzecz drukowanego przez siebie papieru.

Najpierw w ten rażący sposób, a potem za pomocą bankowego mechanizmu kreacji pieniądza nauczono się niejawnie wywłaszczać swoich obywateli. Ekonomia jest jednak nieubłagana – wartość każdego pieniądza dąży do kosztów jego wyprodukowania. W przypadku papieru jest to właściwie zero (a w przypadku pieniędzy elektronicznych „jeszcze bardziej zero” niż w przypadku papieru), dlatego wartość każdej waluty dąży do zera. Jedne rządy są jednak bardziej powściągliwe w tym szaleństwie od innych – stąd też różnice kursowe.

Po drugie, w dzisiejszych czasach banki to w sensie dosłownym fabryki pieniędzy. W normalnych warunkach przekształcałyby jedynie oszczędności jednych w pożyczki drugich. Ponieważ jednak bankowość i monopol na produkcję pieniądza to sojusz wielkiego biznesu i socjalizmu, banki po prostu tworzą, czy jak się to eufemistycznie ujmuje, kreują pożyczane pieniądze. Zatem to, ile kosztuje kredyt, nie zależy już od chęci ludzi do oszczędzania, czyli od podaży oszczędności, lecz – jak to w socjalizmie – jest ustalane centralnie. Zamiast naturalnej, względnie stałej stopy procentowej mamy więc huśtawkę cen kredytu zależną od czyjegoś widzimisię (i tytuły profesorskie posiadane czasem przez tych, którzy owo widzimisię mają, wcale nie zwiększają wartości „widzimisiowania”). Gdybyśmy zatem wprowadzili wreszcie wolny rynek, można by wziąć kredyt o stałej, niskiej stopie procentowej na cały okres kredytowania, zamiast podpisywać szalone umowy, w których nie dość, że oprocentowanie jest zmienne, to jeszcze ustala je nie bezosobowy mechanizm rynkowy, lecz owiana mgłą tajemnicy rada „mędrców” polityki pieniężnej. Carry trade sprowadzałby się wówczas do handlu arbitrażowego i nie zagościłby zapewne w nieruchomościach.

Nie wspomnę już o tym, że wolnorynkowa gospodarka zawsze kwitnie i nie deprecjonuje pieniądza z roku na rok (a wręcz podnosi jego wartość), zatem na dom dałoby się najzwyczajniej w świecie zaoszczędzić.

Jakie zatem są widoki na przyszłość? O ile nie zmieni się świadomość szerokiego ogółu, należy obawiać się, że nie najlepsze. W podobnej sytuacji węgierski rząd zmusił banki do przewalutowania kredytów i wzięcia na siebie kosztów operacji (ich zyski są z gruntu nieuczciwe, więc nie ma co żałować, że większy rabuś pogonił mniejszego). Sądząc jednak po realiach programu „Rodzina na swoim”, który zamiast obniżać kapitał pozostały do spłaty, pasie banki odsetkami, należy spodziewać się czegoś podobnego. Zamiast więc przewalutowania, będziemy mieli na przykład dopłacanie do różnic kursowych z podatków lub, co bardziej prawdopodobne, z długu „publicznego”. Problem nie zniknie, banki będą karmione cudzymi pieniędzmi i przy okazji stworzy się trochę nowego kredytu. Tylko co się stanie w momencie podniesienia stóp procentowych przez Szwajcarów? To mądry naród i trudno oczekiwać, by długo tolerował rozdawanie pieniędzy za darmo…

 

 

 

 

 

 

 

idźPod Prąd, nr 1-2 (126-127), styczeń-luty 2015


ZAPOMNIANY CZŁOWIEK

„Skoro tylko A zauważy coś, co wydaje mu się złe, i wskutek czego cierpi X, omawia sprawę z B, po czym A i B proponują wprowadzenie prawa, które usunie zło i pomoże X. Prawo to zawsze określa, co dla X powinien zrobić C (...).”  Tak pisał już w XIX wieku Wiliam Graham Sumner, trafnie opisując „proces legislacyjny” i nazywając C „Zapomnianym Człowiekiem”. C ciężko pracuje, aby utrzymać coraz większą rzeszę X-ów, ale to nie interesuje rządzących, bo dla nich nie istnieje coś takiego, jak sprawiedliwość. Żyją oni w przeświadczeniu, że prawo przez nich stanowione stoi wyżej od praw naturalnych, zatem w majestacie „prawa”, legalnie można ograbiać ludzi, a moralnym uzasadnienieniem będzie potrzeba, jaką ma X i sam fakt uchwalenia ustawy.

Tak się składa, że zapomnianym człowiekiem, czyli C, jest z reguły osoba pracowita, rzetelna i uczciwa – bo tacy ludzie wytwarzają bogactwo. Zatem jeśli ktoś prezentuje cechy poszukiwane przez innych i przez to zarabia pienądze – zostanie odpowiednio do swoich zasług ukarany.

Powstaje jednak pytanie, jak dzielić pomiędzy X-ów zrabowane w podatkach i w inflacji (zwłaszcza w inflacji ostatnimi czasy!) pieniądze. Kto ma dostać i ile? Tutaj przebiegają linie podziałów, tutaj tworzą się polityczne spory.

Jedni chcą za „publiczne” pieniądze promować zboczenia (vide ideologia gender), inni, porządniejsi, chcą za „publiczne” pieniądze promować rodzinę i wartości. Z pozoru działania ludzi porządnych mają sens: skoro oni zabierają nam pieniądze na koncerty Madonny, in vitro, „transseksualne dzieci”, muzea holokaustu, czy co tam jest obecnie w modzie, to mogą równie dobrze łożyć na rodzinę, dopłacać do żłobków, rozdawać darmowe mleko i batoniki. Jest to jednak sensowne jedynie z pozoru, koniec końców wszystko to wróci pod postacią podatków, inflacji i demoralizacji wynikającej z życia za cudze pieniądze.

Podstawową troską jasno myślącego człowieka powinno być zatem to, by nie było czego dzielić z „publicznych” pieniędzy. Powinniśmy się spierać o zniesienie danin, a nie o to, jak je wydać! Świat jest tak urządzony, że ucziwość, rzetelność, pracowitość, pewność siebie, rodzina, przebojowość i odwaga popłaca. Z takimi ludźmi chętniej się robi interesy, od takich ludzi chętniej się kupuje, takich ludzi chętniej się zatrudnia, z takimi ludźmi lepiej się przebywa. Ludziom porządnym nie trzeba dopłacać – im trzeba przestać zabierać. Z kolei osoby niesłowne, leniwe, agresywne czy niemoralne mają trudności ze znalezieniem zajęcia i swojego miejscaw świecie. To jest prawo naturalne, takie jak prawo ciążenia albo to, że dwa razy dwa to cztery.

Jedyną i pewną drogą do degeneracji moralnej jest więc zabieranie pieniędzy tym, którzy je zdobywają własnym wysiłkiem, i rozdawanie tym, którzy w normalnych warunkach by ich nie mieli.

W ten oto sposób dochodzimy do sedna. Jeśli stwierdzimy, że problemem dzisiejszego świata jest rozpasanie moralne, zanik wartości, uczuć i zdrowego rozsądku, to winić za to powinniśmy w pierwszym rzędzie podatki i inflację. W warunkach, gdy pracowitość i cnota nie popłaca, nawet święty nie wytrzyma i połakomi się w końcu na „darmową” kasę, i … zgnuśnieje.