Przeczytasz tekst w ok. 5 min.
Wspomnienia swego dziadka Antoniego Woźniaka opracował Piotr Setkowicz
W Ust’-Pinedze, która leży przy ujściu rzeki Pinegi do Dwiny, przygotowywano do dalszej drogi. Dzielono nas na grupy, które miały być transportowane po zamarzniętej rzece Pinedze zaprzęgami konnymi lub ciągnikami gąsienicowymi do miejsc przeznaczenia. Przydzielono mnie z żoną i dzieckiem do grupy, która miała być przewieziona w kierunku miejscowości Karpogory [1]. Starałem się sprzeciwić takiemu dręczeniu mojej rodziny. W rezultacie dołączono nas do innej grupy i dowieziono nas saniami do pobliskiego osiedla leśnego Warda, które leżało nad Dwiną. Zimą można się tam było dostać po zamarzniętej rzece, a latem łódką lub statkiem. Nie prowadziła tam żadna droga. Nie było tam też ani jednej studni. Wodę do celów jadalnych i sanitarnych czerpało się wprost z rzeki. Po 17 dniach podróży mogliśmy się wreszcie umyć, choć w bardzo prymitywnych warunkach.
Na drugi dzień po przybyciu do Wardy zakwaterowano nas, wysiedleńców, w barakach zbudowanych z pni, które jedynie z grubsza ociosano, a szczeliny utkano mchem. Baraki podzielono na izby. Nie było w nich pieców. Ogrzewanie stanowiła prymitywna wspólna kuchnia w korytarzu. Barak był przeznaczony dla 12 rodzin. Zimą, gdy mróz na zewnątrz dochodził do minus 30 stopni lub niżej, ściany przemarzały i pokrywały się szronem, a przy mniejszych mrozach ociekały wodą. Przydzielono nam razem z trzema innymi rodzinami izbę o wymiarach 3 na 4 metry. W jednym rogu ulokowała się rodzina Paterków z dwójką dzieci. W drugim pani Kosmalska z dwojgiem dzieci – trzynastoletnią córką i jedenastoletnim synem. Trzeci róg zajęli państwo Magirkowie z jednym dzieckiem, a czwarty my. Razem było nas 13 osób. Ciasnota, skrępowanie i brak miejsca na wypoczynek pogłębiały w nas poczucie beznadziejności. Nary do spania musieliśmy zrobić sami z odpadów drewna i drągów. Musieliśmy je tak ustawić, żeby wygospodarować choć minimalny pasek wolnego miejsca do przejścia. Spanie przy oszronionych ścianach powodowało przewlekłe bóle mięśni, stawów i głowy. Podobne, a nawet gorsze warunki były w innych pomieszczeniach, w których mieszkali Polacy.
Wkrótce po zagospodarowaniu się w baraku zabrano nas, dorosłych, do roboty. Znalazłem się w grupie mężczyzn zatrudnionych przy pozyskaniu drewna. Latem rzeką Dwiną spławiano drewno. Gdy nastały mrozy, dużo tego drewna zamarzło. Mieliśmy wykuwać kłody z lodu, który miał grubość 2–3 metry. Wyciągnięte kłody i dłużyce piłowaliśmy i układali w stosy tak, żeby z wiosną nie popłynęły. Mimo że pracowaliśmy ciężko, wyżywienie było fatalne. W tak zwanej stołówce dostawaliśmy zupę – lurę przygotowaną na wodzie z rzeki zasypanej mąką razową, względnie zupę na wygotowanej nieczyszczonej rybie łowionej w Dwinie, którą miejscowi nazywali jerszok. Ciężko pracującym dodawano łyżkę kaszy jaglanej z kawałkiem lub tylko duszkom, czyli zapachem dorsza. Do tego dochodziła porcja chleba. Pracującym dorosłym przysługiwało 600 gramów dziennie, niepracującym 400, a dzieciom 200 gramów. Takie wyżywienie nie pozwalało na podtrzymanie sił przy tak ciężkiej pracy na mrozie. Płacono nam bardzo marnie. Pieniądze nie wystarczały na kupno w stołówce dodatkowej porcji tego nędznego jedzenia.
Stopniowo wyczerpywały się zapasy jedzenia, jakie niektórym udało się zabrać z domów. Dorośli zaczęli słabnąć. Nawet młodzi ludzie po kilku tygodniach takiej niewolniczej pracy stawali się niezdolni do wysiłku. Po drugiej stronie rzeki znajdowała się wieś. Często ktoś z nas przekradał się tam po kryjomu, żeby od miejscowych kupić dla naszych chorujących dzieci trochę mleka czy kartofli. Przedmiotem wymiany były części bielizny, odzież i różne przedmioty osobistego użytku. Ludność miejscowa nie chciała przyjmować pieniędzy.
Takie wyprawy były bardzo niebezpieczne. Komendant NKWD surowo zabronił nam utrzymywania jakichkolwiek stosunków z miejscową ludnością. Tak samo mieszkańcom wsi zakazano kontaktowania się z nami. Naruszenie tych zakazów groziło dotkliwymi konsekwencjami. Mimo to ryzykowaliśmy, bo w tych nieludzkich warunkach wskutek niedożywienia i wyczerpania coraz więcej ludzi umierało.
W czasie dużych mrozów przy otwieraniu drzwi w wyniku różnicy temperatur do izby wdzierało się lodowate powietrze i dochodziło do nar, na których leżały lub siedziały dzieci, które wskutek tego zapadały na różne choroby. Po kilku miesiącach pobytu w Wardzie w naszej izbie zmarło dwoje dzieci, jedno Paterków i jedno Magirków. Nasze maleństwo miało biegunkę przez 6 miesięcy. W osiedlu nie było na nią lekarstwa. Potem zachorowało na zapalenie płuc. Moja żona troskliwie je pielęgnowała i czuwała przy nim niemal dzień i noc. Pomagałem jej w miarę możności. W końcu córeczka zwalczyła chorobę i można powiedzieć, że wróciła do życia. [Matka opowiadała mi, że gdy było już ze mną bardzo źle, ojciec poszedł na drugą stronę rzeki i kupił od miejscowych kurę. Nie wiem, co za nią dał. Rodzice zrobili z tej kury rosół. Kiedy był gotowy, wydawało im się, że już nie oddycham, ale wlewali mi ten rosół do ust i zaczęłam się ruszać. Po kilku miesiącach zupełnie wyzdrowiałam. Po powrocie do Polski odwiedził nas znajomy matki z zesłania. Widząc mnie, zapytał, kim jestem. Kiedy matka powiedziała, że jestem tym niemowlęciem, z którym przywieziono ją do Wardy, był zdumiony, że przeżyłam. Prawie wszystkie dzieci w moim wieku, które tam trafiły, umarły – relacja córki Antoniego Woźniaka.]
Interweniowaliśmy u miejscowych władz, domagając się poprawy warunków życia, ale one nie reagowały. Bezwzględnie wymagano od nas realizacji planu robót i wykonania dziennej normy. Dopiero późną wiosną 1941 roku zezwolono nam łaskawie na uprawianie ziemniaków na maleńkich działkach. Każdej rodzinie przydzielono po wycięciu drzew w lesie kilka metrów kwadratowych ziemi i dano bezpłatnie sadzeniaki. Mieliśmy szpadlami skopać te płachetki gruntu i sadzić na nich ziemniaki. Miało to rozładować nastroje i zachęcić do wydajniejszej pracy. Z tej okazji władze spec-posiołka [2] zapowiedziały nam, że zostaniemy już tu na stałe i musimy się dobrze zagospodarować. Mówiono nam, żebyśmy zapomnieli o kraju, który miał być dla nas bezpowrotną przeszłością. Widać było, że jest plan zaludnienia obwodu archangielskiego deportowaną z Polski tanią siłą roboczą.
W tej sytuacji zachęty do uprawiania działek przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Wielu zrezygnowało z uprawiania koszyka ziemniaków. Wiara w powrót do Polski dawała nam siły do przetrwania i nie pozwalała poddać się rozpaczy.
Okrężną drogą zaczęły do nas docierać wieści o zawartym układzie polsko–sowieckim, dającym nadzieję na polepszenie bytu wysiedlonych Polaków. Wkrótce się one potwierdziły. Znikła gdzieś czujna obstawa, jej dowódca Miedników, jego zastępca Agafonow i cały dozór. Wieczorem jeszcze byli, a rano już nie. [Antoni Woźniak opowiadał mi, że przyjechał za to ktoś z komitetu partii i wygłosił przemówienie o przyjaźni polsko-sowieckiej – P.S.]. Zarazem poinformowano nas, że możemy zmieniać miejsce pobytu. Było to coś niezwykłego, do tej pory przymusowo osiedlono nas na wyznaczonym terenie. Mając zezwolenie na przeniesienie się w dowolne miejsce, zaczęliśmy się przygotowywać do podróży.
cdn.

Przypisy:
[1] Karpogory leżą w odległości około 170 km od Ust’-Pinegi.
[2] Polacy wysiedleni przez NKWD 10 lutego 1940 trafili wyłącznie do takich spec-posiołków (osiedli specjalnych) i byli poddani opisanym tu rygorom. Podobnie postąpiono z wysiedlonymi w czerwcu 1940. Deportowani w pozostałych „falach” byli osiedlani w normalnych miejscowościach, w których zwykle warunki życia były lepsze.

Piotr Setkowicz: “Moja rodzina podczas II wojny światowej wielokrotnie zetknęła się z sowieckim aparatem represji. Mój dziadek został razem z żoną i córką, czyli moją mamą, wywieziony pod Archangielsk. Mama miała wtedy 9 miesięcy. Dziadkowie opowiadali, że w lutym 1942 r. w osiedlu, gdzie mieszkali, umarło 29 dzieci.
Dziadek został potem skazany na 10 lat łagrów za „szpiegostwo i agitację antyradziecką”. Babcia z mamą wróciły do Polski w 1946 r., a on w 1955 r.
Brat dziadka został zmobilizowany i walczył we wrześniu 1939 r. Został wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną. Pisał z obozu w Kozielsku, a potem wszelki ślad po nim zaginął.
Brat mojej babci, matki mojego ojca, również walczył we wrześniu 1939 r. jako oficer rezerwy. Niemcy go zwolnili, ale Sowieci zatrzymali. Też trafił do obozu w Kozielsku. W 1943 r. odkopano go w lesie katyńskim. Jego żonę i syna wywieziono w 1940 r. do Kazachstanu. Pracowali tam w kołchozie. Jak wielu wywiezionych Polaków przyłączyli się do armii generała Andersa i razem z nią zostali ewakuowani do Iranu.
Mąż siostry mojej babci ze strony ojca był weterynarzem w 22 Pułku Ułanów, który poddał się Armii Czerwonej. Też trafił do obozu w Kozielsku i został rozstrzelany w Katyniu. Jego żona się ukryła i uniknęła wywózki”.

Druga część wspomnień ukazała się na łamach magazynu “Idź Pod Prąd” (nr 152-153, marzec-kwiecień 2017). Najnowsza, 12 część, już do przeczytania w sierpniowym numerze “Idź Pod Prąd”.