Szumiały sosny, lekko kołysząc swe ogromne czapy wierzchołków. Niebieszczyły się skrawki przestworzy pomiędzy konarami drzew. Świeciły brylanty rosy na listkach krzewów i traw. Słońce miejscami wnikało złotymi promieniami, rozświetlając życie tysięcy małych istnień – świat żuczków, meszek, motyli. Świat ptaków, jak przed tysiącem lat, nadal tak samo w określonych ramach zwijał się, zbiegał, tętnił własnym życiem. A jednak pomimo tylu odgłosów panowała tu cisza, cisza ogromna, cisza izolowana od wrzasku ludzkiego, od wszelkich podłostek bliźnich, cisza, w której nie było człowieka. Myśmy się nie liczyli. Dopiero wracaliśmy na ziemię. Do grona ludzi mieliśmy dopiero być zaliczeni. Jakże bardzo byliśmy radzi, że jeszcze ich nie widzimy. Zdecydowaliśmy być od nich jak najdalej tak długo, jak to będzie możliwe.
Bardzo długo bez ludzi trwać jednak byłoby trudno. Jedzenia nie mieliśmy wcale. Na razie jeszcze wielkiego głodu nie odczuwaliśmy; jedliśmy sałatę zajęczą, piliśmy wodę ze strumyka.
Zachwycało nas wszystko. Całyświat był dla nas kochany. Tylko nie ludzie. Miałem pudełko miodu przysłane z domu i łyżeczkę. Kolejno częstowałem przyjaciół i siebie, każdemu jedną łyżeczkę.
Leżąc, omawialiśmy wypadki tej nocy. Jasio miał łysinę, więc nakrycia głowy nie potrzebował. My z Edkiem mieliśmy ostrzyżone głowy. Żeby ukryć brak włosów przed ludźmi, wzięliśmy z piekarni z rzeczy piekarzy dwie czapki cywilne, lecz Edek zgubił swoją podczas biegu przez krzaki w nocy. Teraz zawiązał chusteczkę na głowie. Dlatego nazwaliśmy go: Ewunia. Jasio dla odmiany nazwał się Adamem i patrząc na jakąś zieloną gałąź, za nazwisko obrał: Gałązka. Pięknie pasowało do jego 90 kilogramów wagi.
Po wypraniu przez Jasia w strumyku czerwonych pasów na garniturze i po wysuszeniu przeze mnie zamoczonych w bucie czterech banknotów, pomaszerowaliśmy dalej na wschód, idąc lasami, niewielkie tereny otwarte przeskakując, większe obchodząc brzegiem lasu. Zasadą było – jak najdalej od ludzi.
Przed samym wieczorem mieliśmy niewielkie zajście z gajowym, który zobaczył nas z pewnej odległości, gdy zjadaliśmy resztę miodu i chcąc nas zatrzymać, zabiegł nam drogę. Wtedy wlazłem w młodniak, który nam wyrósł tu w porę tak gęsty, że można się było poruszać tylko pełzając. W młodniaku poleciłem zmienić kierunek i wybrnęliśmy z niego przy szosie. Przeskoczyliśmy szosę i znowu zaszyliśmy się w młodniak. Gajowy stracił ślad; myśmy się trzymali szosy, bo prowadziła zgodnie z napisami na słupach do miejscowości Z., która leżała na naszej trasie. Do miejscowości tej zbliżyliśmy się już po zachodzie słońca. Na górze przed mieściną wznosiły się ruiny zamku. Okoliliśmy otwarty teren przed miasteczkiem z lewej strony, przebrnęliśmy szosę pomiędzy domkami i udaliśmy się na zalesione wzgórze wprost do ruin zamku. Tu, na zboczu wzgórza, zakopani w zeszłoroczne liście legliśmy zmęczeni okropnie, by zasnąć… Tak minął wtorek, 27 kwietnia.
Edek zasnął natychmiast. My z Jaśkiem mieliśmy po zimnej kąpieli zapalenie stawów, a ja jeszcze na dodatek zapalenie nerwu kulszowego. Ostatnią godzinę marszu przemogłem tylko siłą woli. Prócz bólu w prawym biodrze miałem ból w stawach kolan, szczególnie dotkliwy przy schodzeniu z pochyłości; stąpałem, zaciskając zęby. Teraz leżąc, odczuwałem mniejszy ból, lecz ciągle jednak mi dokuczał. Jasiek, leżąc, bólu nie czuł i zasnął również. Ja usnąć nie mogłem. Korzystając z tego, zacząłem rozważać, co robić dalej.
O osiem kilometrów stąd była granica pomiędzy Śląskiem przyłączonym do Trzeciej Rzeszy a Generalnym Gubernatorstwem, przez którą mieliśmy się przedostać. Przez długie godziny, już na wpół drzemiąc, układałem plany: jak dobrnąć, jak przejść granicę i gdzie się udamy potem. Raptem oświeciła mnie zbawcza jakaś myśl – aż usiadłem na liściach i syknąłem z bólu. Przypomniał mi się rok 1942, praca w łyżkarni, gdzie na stanowisku pisarza był kolega 19, z którym rozmawialiśmy często bardzo szczerze. Mówił mi on, do kogo pisuje listy, że stryj jego jest księdzem tuż przy samej granicy, że parafia księdza leży po obu stronach i że proboszcz jeździ za granicę i może jechać z furmanem, którego mu wolno ewentualnie za granicą zostawić… Do miejscowości, gdzie krewny mego przyjaciela był proboszczem, było 7 lub 8 kilometrów.
Edek przez sen zaczął coś mówić, początkowo niewyraźnie, lecz potem pytał jakiegoś Bronka, czyprzyniósł dla niego chleb (był głodny, więc w nocy marzył o jedzeniu). Nagle zerwał się z posłania i zapytał głośno, aż się Jasiek zbudził: „No co? Przyniósł chleb?”
– Kto miał przynieść chleb?
– No, Bronek…
– Uspokój się, kochany. Widzisz, jest las, zamek i my, śpiący w liściach. Śniło ci się.
Edek się położył. Lecz teraz ja się podniosłem. Była godzina czwarta. Postanowiłem rano dotrzeć do księdza. Mieliśmy niewiele kilometrów, lecz bolące stawy. Ja, z bólem w kolanach, ledwo ruszałem nogami. Jasiek, ociągając się, wstał, lecz się zatoczył i zaczął się zsuwać po pochyłości wzgórza. Z bólu w stawach o mało nie zemdlał. A jednak opanowaliśmy się. Pierwsze kroki były ciężkie i bolesne, szczególnie dokuczało schodzenie z pochyłości. Ten odcinek, nieco krążąc, pokonywaliśmy dość długo. Początkowo bardzo wolno, potem troszkę prędzej.
Jasiek, żeby zasięgnąć języka, jako najprzyzwoiciej ubrany i niepotrzebujący ukrywać braku włosów na łysej głowie, podszedł do udającego się do roboty wieśniaka i idąc, gawędził z nim.
Zbliżyliśmy się do miejscowości II. Na zalesionym wzgórzu widoczny był kościółek.
Jasiek odszedł od wieśniaka, połączył się z nami i powiadomił nas, że miejscowość, o którą nam chodziło, to właśnie teren wokół wzgórza z kościołem. Lawirując między polami, doszliśmy do drogi, przy której stał urząd celny. Sama granica przebiegała dalej na wzgórzu. Była godzina 7.00. W urzędzie pracowało już paru ludzi, którzy nam się przyglądali badawczo z pewnej odległości. My jednak przeszliśmy drogę w poprzek, potem strumyk jakiś, idąc mostkiem i szliśmy dalej na oczach ludzi, starając się iść raźno i wesoło. Doszliśmy wreszcie do zalesionego wzgórza i po wejściu na jego zbocze, upadliśmy na ziemię okropnie zmęczeni. I jakby na nas czekając, odezwał się dzwon z wieży kościoła, który stał tuż, na szczycie pagórka. Padliśmy sobie w objęcia.
– Trudno Jasiu, bracie kochany, musisz iść do kościoła. Ty wyglądasz po ludzku i w kościele możesz być tylko ty jeden z naszej trójki, bo możesz być bez czapki. Wysłałem Jaśka do księdza, któremu miał powiedzieć o tym, że byliśmy razem, tam w piekle, z księdza bratem Franciszkiem i jego dwoma synami: Tadkiem i Lolkiem.
Jasio poszedł i długo nie wracał. Wreszcie przyszedł z miną niewyraźną i powiedział nam, że doczekał się księdza w kościele, bo miał odprawić mszę i że z nim rozmawiał, lecz ksiądz nie chciał wierzyć, że z Oświęcimia udało nam się uciec i wprost oświadczył, że lęka się, by to nie była jakaś pułapka. Ja myślę, że gdy ujrzał Jaśka uśmiechniętą od ucha do ucha gębę, to trudno mu było, słysząc o Oświęcimiu, od razu uwierzyć, że Jasiek tam siedział przeszło dwa i pół roku. I że udało mu się stamtąd uciec.
Wysłałem Jasia znowu, gdyż msza mogła się kończyć i pouczyłem dokładnie, który z krewnych na jakim bloku mieszkał, gdzie pojechali bratankowie, na jakim bloku ich ojciec zastał, a nawet co pisali w listach na ostatnie święta Bożego Narodzenia… Jasio poszedł. Msza się skończyła. Jasio wszystko księdzu powiedział, dodając, że w krzakach leży dwóch jego kolegów, którzy nie mogą wyjść ze względu na włosy i dziwne ubranie. Ksiądz uwierzył i przyszedł razem z Jasiem do nas. Tu nad nami załamał ręce. Uwierzył ostatecznie we wszystko. Zaczął do nas co pół godziny przychodzić w zarośla, przynosząc nam mleko, kawę, bułki, chleb, cukier, masło i inne specjały. Okazało się, że to wcale nie był ten ksiądz, o którym myśmy myśleli – tamten również tu był, lecz o dwa kilometry dalej. Ten proboszcz znał tamtego i całą historię jego rodziny, co w Oświęcimiu siedziała. Nie mógł nas pod dach swój wprowadzić, gdyż zbyt wielu ludzi kręciło się stale na jego dziedzińcu. Nam i tu było bardzo dobrze wśród młodych świerków i krzewów. Ksiądz dał nam jakieś lekarstwo do natarcia stawów. Napisaliśmy tu pierwsze listy do rodzin, które wysłane zostały przez księdza.
Wieczorem, gdy się zupełnie ściemniło, ksiądz dał nam dobrego przewodnika. A jednak są dobrzy ludzie na świecie – powiedzieliśmy wtedy sobie. Tak się kończyła środa, 28 kwietnia.
Pożegnaliśmy księdza. Stawy kolanowe już mniej bolały. Poszliśmy wieczorem o godzinie 10.00 za przewodnikiem, by przejść granicę. Przewodnik długo prowadził, kluczył, potem wskazał miejsce i powiedział: „Tu jest najlepiej!” Sam się cofnął.
Możliwe, że było tu najbezpieczniej. Teren był tak zawalony ściętymi drzewami, drutami i przekopany rowami, że straż graniczna przypuszczała, iż tędy nikt nie pójdzie i pilnowała innych odcinków.
Pas szerokości może 150 metrów przebrnęliśmy dopiero po godzinie. Dalej szliśmy szybko, terenem różnym, przeważnie już teraz trzymając się drogi. Była noc ciemna. Nie groziło nam rozpoznanie z odległości. Mogliśmy tylko natknąć się na patrol, lecz czujność i jakiś zwierzęcy instynkt prowadził nas na razie szczęśliwie. Czasami, gdy droga przybierała kierunek dla nas nieodpowiedni, skręcaliśmy, idąc na przełaj, orientując się według gwiazd, brnąc przez lasy, wpadając w jary, drapiąc się na zbocza. Przez noc przeszliśmy, jak nam się wydawało, wielki kawał terenu.
Pierwszy brzask zastał nas w jakiejś wielkiej wsi, która się ciągnęła kilometrami. Szosa we wsi skręcała w lewo. Nam wypadał kierunek w prawo, na skos. Ponieważ zobaczyliśmy z lewej, daleko, grupkę pierwszych w tym dniu ludzi, więc skręciliśmy w prawo i poszliśmy dalej polami, a później łąkami.
Słońce wzeszło. Był czwartek. Teren całkowicie otwarty, posuwać się w dzień było ryzykownie. Znaleźliśmy wielki krzak i w nim przesiedzieliśmy cały dzień, nie mogąc zasnąć z tego powodu, że był na podmokłym gruncie, a siedząc na kamieniu lub gałęziach krzaka, trudno było usnąć. Wieczorem, gdy słońce zaszło, lecz było jeszcze widno, Jasiek wyszedł na rozpoznanie w kierunku naszego marszu. Zjawił się wkrótce, przynosząc wiadomość, że w pobliżu jest Wisła z prawej strony i że chcąc utrzymać dotychczasowy kierunek, należy ją tu przepłynąć. Są łodzie i jest przewoźnik, który może nas przewieźć na drugi brzeg.
Zdecydowaliśmy przepłynąć łodzią przewoźnika. Podeszliśmy do rzeki. Przewoźnik zmierzył nas wzrokiem. Wsiedliśmy do łódki. Łódź odbiła od brzegu. Wylądowaliśmy szczęśliwie po drugiej stronie. Po tym, jak zapłaciliśmy markami, przewoźnik jeszcze dziwniej na nas spojrzał.
Przed nami były III i samo miasteczko IV. Szliśmy główną drogą przez mieścinę. Ludzie po pracy wracali do domu. Spóźnione krowy spieszyły dozagród. Stojący przy swoich domach gospodarze przyglądali się nam ciekawie. Chciało nam się bardzo jeść i napić się czegoś gorącego. Noce były zimne. Ja ostatnio spałem z niedzieli na poniedziałek w szpitalu w Oświęcimiu, lecz wejść do domów, do ludzi nie zdecydowaliśmy się jeszcze. Przy końcu miasteczka, z lewej strony przy bramie swego domu stał jakiś starszy człowiek i patrzył na nas. Cała sylwetka była tak sympatyczna, że powiedziałem do Edka, żeby zapytał o mleko. Edek podszedł i spytał, czy nie można kupić mleka. Gospodarz zaczął nam kiwać ręką i zapraszać do domu, mówiąc: „Chodźcie, chodźcie, dam wam mleka”. Było w jego słowach coś takiego, co niepokoiło, wyglądał jednak tak uczciwie, że zdecydowaliśmy się wejść do jego domu.
Gdy przedstawił nam już swoją rodzinę, żonę i dzieci, wtedy stanął przed nami i powiedział: „Ja was o nic pytać nie będę, ale wy tak nie chodźcie.” Potem wyjaśnił, że sam wiele w tamtej wojnie przeszedł, że nic nie chce wiedzieć. Nakarmił nas kluskami, jajami, chlebem i gorącym mlekiem, następnie zaproponował nocleg w stodole, gdzie zamknąłby nas na klucz.
– Wiem – powiedział – że mnie nie znacie i możecie się obawiać, toteż nie nalegam, lecz jeśli mi wierzycie, zostańcie i bądźcie spokojni.
Miał twarz, oczy i całą powierzchowność tak uczciwą, że zostaliśmy. W nocy, choć zamknięci w stodole, znowu pod kluczem, jednak spaliśmy spokojnie, na prawdziwej poduszce od lat nie widzianej. Tak skończył się czwartek, 29 kwietnia.
Rano otworzył nam sam gospodarz, bez żandarmów. Nakarmił, napoił. Nagadaliśmy się serdecznie. Zmieniliśmy pieniądze. Był to szczery, uczciwy Polak, patriota. Więc są ludzie na świecie. Nazywał się 175. Cała jego rodzina serdecznie nas przyjmowała. Powiedzieliśmy, skąd idziemy. Napisaliśmy znowu listy do rodzin. Ma się rozumieć, nie na adresy znane władzom z Oświęcimia.
Po śniadaniu poszliśmy dalej – polami, lasami, zostawiając V i VI z lewej strony. Dalej szliśmy na VII. Z piątku na sobotę nocowaliśmy w jakiejś pojedynczo stojącej w polu chałupie, gdzie mieszkała para młodych małżonków z dziećmi. Przyszliśmy późno, wyszliśmy, zanim wstali rano. Zapłaciliśmy, podziękowaliśmy i poszliśmy dalej. Ominęliśmy VII i szliśmy na lasy VIII.
Była sobota, 1 maja, gdy weszliśmy w lasy pachnące żywicą. Pogoda była piękna, słońce kładło przez konary złote plamy na usianej igłami ziemi. Wspinały się wiewiórki, przebiegały sarny. Prowadziliśmy na zmianę ja z Jaśkiem, Edek stanowił ariergardę. Dzień mijał na razie bez wypadku. Chciało nam się jeść.
Po południu od 14.00 prowadził Jasio. Weszliśmy na szeroką drogę, która szła w odpowiednim dla nas kierunku. Około 16.00 podeszliśmy do jakiegoś szerszego ruczaju, przez który był most. Za mostem stały budynki; z lewej strony drogi leśniczówka i parę szop, z prawej – inne zabudowania. Jasio szedł odważnie wprost na most i na leśniczówkę. Zbyt długo nam się wszystko udawało, więc przestaliśmy być ostrożni. Wprowadziło nas w błąd to, że nie było widać żadnej krzątaniny, a zielono pomalowane okiennice leśniczówki były wszystkie zamknięte.
Przechodząc koło leśniczówki, spojrzeliśmy na dziedziniec, który był za nią i rozciągał się do szop. Na dziedzińcu maszerował w kierunku drogi i naszym żołnierz niemiecki (możliwe że żandarm) z karabinkiem w ręku. Na pozór, zewnętrznie nie reagowaliśmy wcale, żeby możliwie długo maszerować dalej, a byliśmy już za leśniczówką jakieś 10 kroków. Cała nasza reakcja w takiej chwili odbywała się wewnątrz. Inaczej zareagował żandarm: „Halt!”, lecz my maszerujemy dalej, niby nic nie słysząc. „Halt!” – rozlega się ponownie za nami i jednocześnie słychać szczęk repetowanego karabinu. Zatrzymujemy się spokojnie, wszyscy z uśmiechniętymi minami. Żołnierz jest za ogrodzeniem dziedzińca, jakieś 30-35 metrów od nas. Z szopy odległej o 50 metrów wychodzi szybko drugi żołnierz. Więc my mówimy: „Ja, ja, alles gut” – i spokojnie zawracamy w ich kierunku.
Widząc nasz spokój, pierwszy żołnierz, który miał broń gotową do strzału, opuszcza karabinek. Wówczas, widząc to, mówię spokojnie: „Chłopcy, wiać!”. I rzucamy się wszyscy w różne strony do ucieczki. Jasiek pod kątem prostym do kierunku marszu w prawo, Edek wzdłuż drogi w kierunku marszu, rowem, a ja pomiędzy nimi w prawo na skos. Jak biegliśmy, to znowu opisać trudno. Każdy biegł, jak umiał. Skakałem przez pnie, ogrodzenie szkółki, krzaki. Strzelano w nas bardzo wiele razy, gwizdało koło uszu często. W pewnej chwili czułem gdzieś, chyba w podświadomości, że teraz któryś mierzy we mnie. Szarpnęło coś prawym ramieniem. Pomyślałem, że drań trafił, lecz nie czułem bólu. Biegłem dalej, szybko się oddalając. Zobaczyłem Edka, z lewej strony, daleko. Krzyczałem na niego. Zobaczył i zaczęliśmy się zbliżać, biegnąc we wspólnym kierunku. Byliśmy już dobrych 400 metrów od leśniczówki, a tamci wciąż strzelali. Ponieważ nas już widzieć nie mogli, sądziłem, że strzelają w Jaśka… może go zabili…
Tymczasem z Edkiem siedliśmy na wykrocie. Musiałem opatrzyć krwawiącą nieco ranę. Miałem przestrzelone prawe ramię, bez naruszenia kości. Poza tym muśnięte miałem ubranie. Spodnie i wiatrówka razem przestrzelone były w czterech miejscach. Edek proponował pozostać w wykrocie, lecz ja sądziłem, że będzie lepiej wydostać się szybko z tego rejonu, gdyż Niemcy mogą telefonicznie się porozumieć i zrobić większą obławę. Po zawiązaniu chusteczką rany ruszyliśmy dalej z Edkiem na wschód. Myślałem, że z Jaśkiem mogło być niedobrze, gdyż strzelano długo w jego stronę.
W godzinę później przyszliśmy do jakiejś wioski, gdzie wprost powiedzieliśmy, że jesteśmy „chłopcy z lasu”, że było nas trzech, a teraz jest dwóch. Słyszeli strzały, może przyjaciela zabito… Ci poczciwi ludzie dali nam mleka i chleba, no i przewodnika, który nas zaprowadził do promu. Promem przepłynęliśmy rzeczkę i znaleźliśmy się w jakiejś większej wsi. Tu znowu spotkaliśmy niemieckich żołnierzy, lecz oni szukali we wsi jedzenia, na nas wcale nie zwracając uwagi, sądząc przypuszczalnie, że jesteśmy tutejszymi mieszkańcami.
Wreszcie po opuszczeniu tej wioski ujrzeliśmy z dala miejscowość IX, najbliższy cel naszego marszu. Ponieważ jednak mieszkanie rodziny 164 znajdowało się po drugiej stronie miasteczka, a było już w pół do ósmej wieczór (godzina policyjna zaczynała się tu od ósmej) przez miasteczko ze względu na nasz wygląd nie chciałem iść, więc na noc zostaliśmy z Edkiem na strychu u jednego gospodarza, do którego domu doszliśmy, okalając miasteczko od strony północnej i wschodniej.
Rano w niedzielę, 2 maja, wybraliśmy się w niedaleką już drogę do państwa 176. Zbliżyliśmy się do ich domu i na ganku ujrzeliśmy starszego pana i panią, teściów 164, oraz młodą panią – jego żonę, i córeczkę Marysię. Gospodarze uśmiechnięci powitali nas uprzejmie i o nic nie pytając, zapraszali do domu. W mieszkaniu przedstawiliśmy się jako koledzy 164. Gospodarze zaprosili nas do pomieszczeń. Po otwarciu drzwi do jednego z pokoi zobaczyliśmy na łóżku śpiącego smacznie… Jasia. Po obudzeniu go rzuciliśmy się sobie w objęcia.
Jasio, ubrany przyzwoicie, już wczoraj wieczorem przeszedł miasteczko i zjawił się tutaj. Tym się tłumaczyło, że gospodarze – uprzedzeni przez Jasia, że przybędziemy – nic nam nie mówiąc, zapraszali nas z uśmiechem do domu.
Ubranie Jasia i tłumoczek, który niósł pod pachą, były przestrzelone w kilku miejscach; on sam nie był ranny. Moja rana była niegroźna. Udało nam się więc wszystkim.
ŹRÓDŁO: FUNDACJA PARADIS JUDAEORUM
michaltyrpa.blogspot.com
idź Pod Prąd, październik 2014