Przeczytasz tekst w ok. 10 min.

U państwa 176 i od pani 177 doznaliśmy tak wielkiej serdeczności i gościnności, jak tylko we własnej rodzinie i we własnym domu po długim niewidzeniu doznać by można było. Tu powinniśmy chyba po kilka razy dziennie powtarzać, że są jednak ludzie na tym świecie…

 

Opowiadania o przeżyciach w Oświęcimiu wspólnych z przyjacielem naszym, a drogim dla nich 164 słuchane były z wielkim zainteresowaniem, z uczuciem serdecznym i życzliwością. Po zapoznaniu się i zdobyciu wzajemnego zaufania, wymieniając umówione hasła, prosiłem, by mnie skontaktowano z kimś z organizacji wojskowej. W parę godzin później rozmawiałem już z Leonem 178, którego po wymianie haseł prosiłem o kontakt z miejscowym komendantem placówki. Kolega Leon przedstawił mi możliwości porozumienia się z dwoma panami. Jeden z nich był z rejonu północnego IX, a drugi z rejonu południowego, mieszkał stąd o 7 kilometrów w miejscowości X. Powiedziałem, że jest mi wszystko jedno, więc Leon zaproponował, że pójdziemy może do komendanta w miejscowości X, gdyż to jest jego przyjaciel.

 

Gościłem u państwa 176 przez niedzielę i poniedziałek. We wtorek (4 maja) rano, ubrany w przyzwoite ubranie kolegi Leona, szedłem obok niego do X. Jasio i Edek pozostali nadal u życzliwych państwa 176.

 

Dzień był piękny, słoneczny. Szliśmy, rozmawiając wesoło. Leon prowadził ze sobą rower, na którym miał wrócić do domu, gdyż przypuszczał, że komendant placówki zatrzyma mnie gościnnie u siebie. Idąc, myślałem nad tym, że tyle sensacji i dramatów miałem w ciągu ostatnich lat i oto skończyły się wszystkie. A los tymczasem przygotował znowu wielką, sensacyjną tym razem niespodziankę…

 

Mniej więcej w połowie drogi, w jakimś lasku, usiedliśmy na pniach, by odpocząć. Spytałem Leona przez ciekawość, jak się nazywa komendant placówki, do którego idziemy, bo i tak przecie poznam go wkrótce. Leon wyrzekł dwa słowa – imię i nazwisko. Dwa słowa… Dla innych słowa zupełnie zwykłe, dla mnie były to słowa szokująco niezwykłe. Niezwykły był to i niesamowity przypadek, dziwny zbieg okoliczności… Komendant placówki nazywał się tak, jak ja się nazywałem w Oświęcimiu. Więc to pod jego nazwiskiem siedziałem tyle dni w piekle, a on o tym nic dotąd nie wiedział. I teraz właśnie do niego mnie wiodła droga, do właściciela tego nazwiska.

 

Los? Ślepy los? Jeśli naprawdę był to tylko los, to na pewno nie był ślepy.
Zatkało mnie, przestałem mówić, a Leon spytał: „Co pan tak zamilkł?” – Ech, nic, zmęczyłem się trochę…

 

Obliczałem właśnie, ile dni przesiedziałem w Oświęcimiu. Było ich, w tym piekle za drutami, 947. Prawie już tysiąc.
– Chodźmy prędzej – powiedziałem – Czeka pana i komendanta placówki pewna niezwykła niespodzianka.
– Jeśli tak, to chodźmy.

 

Zbliżaliśmy się do pięknej miejscowości X, położonej w dołach i na pagórkach, z pięknym zamkiem na wzgórzu. Idąc, myślałem: no tak, tu przecież w IX fikcyjnie się urodziłem. Tu jeździł niegdyś 158, by załatwić sprawę moją u księdza 160.

 

Na werandzie domku położonego wśród ogrodu siedział jakiś pan z małżonką i córeczkami. Podeszliśmy do nich. Kolega Leon szepnął mu, że może mówić otwarcie. Ja się przedstawiłem nazwiskiem, które nosiłem w Oświęcimiu. On odpowiedział: „Ja też jestem…”
– Ale ja jestem Tomasz – dodałem.
– Ja też jestem Tomasz – odrzekł zdziwiony.

 

Kolega Leon przysłuchiwał się tej rozmowie zdumiony. Pani obserwowała mnie również.
– Ale ja jestem urodzony – tu wymieniłem dzień, miesiąc i rok, który tyle razy w Oświęcimiu należało powtarzać przez lata przy każdej zmianie bloku lub komanda, przy spisach robionych przez kapów.
Pan omalże się zerwał z miejsca:
– Jak to, panie?! To są moje dane!
– Tak, to są pana dane, lecz ja przeżyłem pod nimi znacznie więcej od pana – i opowiedziałem mu, że siedziałem w Oświęcimiu przez dwa lata i siedem miesięcy, a teraz stamtąd uciekłem.

 

Różni ludzie różnie mogliby na to zareagować. Mój imiennik i właściciel nazwiska, które przez tyle dni zdawało się być moim, rozwarł ramiona. Ucałowaliśmy się serdecznie i staliśmy się przyjaciółmi od razu.
– Lecz jakże to się stało? – pytał.

 

Spytałem, czy zna panią dr 83 z Warszawy? Tak jest. Mieszkał tam? Tak. Robiono tam dla niego dowód, wyjechał wcześniej, zanim dowód był gotowy. Potem ja skorzystałem z tego dowodu jako jednego z kilku lipnych, które posiadałem w tym czasie.

 

U państwa 179 mieszkałem 3,5 miesiąca. Przesłaliśmy wiadomość przez przyjaciół do księdza 160, żeby w księdze metrykalnej gumką wymazał napisane niegdyś ołóweczkiem koło nazwiska mego imiennika dane tak wówczas potrzebne.

 

Tu montowałem oddział przy pomocy 84 i 180, chcąc ewentualnie, jeśli z Warszawy przyjdzie akceptacja mego planu, uderzyć na Oświęcim po porozumieniu się z kolegami w obozie. Mieliśmy z kolegą 180 trochę broni i mundurów niemieckich. Napisałem list do rodziny, do przyjaciela 25, który niegdyś wysłany był z Oświęcimia – dzięki ucieczce – z raportem, a obecnie był w Warszawie i pracował w jednym z działów Komendy Głównej. Napisałem do XI list do 44, który również był wysłany z Oświęcimia – także przez ucieczkę – z raportem, chcąc nawiązać kontakt dla dalszej pracy.

 

1 czerwca z Warszawy przyleciał jak na skrzydłach mój przyjaciel 25, przywożąc mi cenne wiadomości, że pani E.O., do której pisałem listy z Oświęcimia, szczęśliwie mieszka nadal w tym mieszkaniu. Gestapo straszyło odpowiedzialnością tylko rodzinę. Nie mieli żadnej racji ani interesu wkraczać z interwencją do osoby w ich mniemaniu znajomej tylko. Do rodziny mojej śladu nie mieli i nie znali nazwiska.

 

25 przywiózł mi również dowód i pieniądze. Omówiłem z nim sprawę, tłumacząc, że do Warszawy nie pojadę na razie, póki mam nadzieję, że mi na Oświęcim z zewnątrz już teraz pozwolą uderzyć. Chyba że będzie wyraźny rozkaz – wtedy do Warszawy przyjadę. Przyjaciel, zmartwiony nieco, że samotnie wraca, pomimo że obiecał rodzinie przywieźć mnie ze sobą, odjechał do Warszawy.

 

5 czerwca zjawił się miejscowy gestapowiec i esesman z Oświęcimia najpierw u matki Tomka (mego imiennika) . Pytali panią, gdzie jest jej syn. Odpowiedziała, że mieszka w pobliżu od wielu lat. Przyjechali do Tomka. Ja byłem wtedy bardzo blisko. Esesman musiał już być poinformowany przez miejscowego gestapowca, że 84 mieszka tu od dawna. Spojrzał tylko na jego twarz i na trzymany w ręku papier (pewnie porównywał z moją fotografią z wypchniętymi policzkami), spytał, czy owoce będą na jesieni i odjechał.

 

W pracy w X poznałem pierwszorzędnych ludzi i wartościowych Polaków, prócz państwa 179 jeszcze p. 181.

 

Następnie przyjaciel 25 przysłał z Warszawy paczkę z najnowszymi środkami walki z najeźdźcą i list, w którym pisał, że w Warszawie bardzo przychylnie się ustosunkowali nie do akcji na Oświęcim (a miałem taką nadzieję), lecz do odznaczenia mnie za pracę w Oświęcimiu. Przyjaciel wciąż też miał nadzieję, że sprawa zezwolenia na akcję pójdzie dobrze. Tymczasem w lipcu otrzymałem list z tragiczną informacją o aresztowaniu gen. Grota. Wobec sytuacji nieco gorączkowej w Warszawie zrozumiałem, że teraz odpowiedzi w sprawie Oświęcimia nie mogę tu oczekiwać i zdecydowałem pojechać do Warszawy.

 

23 sierpnia byłem już w Warszawie. We wrześniu przyjechał do Warszawy Jasio, w grudniu – Edek. Pracowałem w Warszawie w jednej z komórek KG. Przedstawiałem odpowiednim czynnikom sprawę pozostałych w Oświęcimiu kolegów i potrzebę wyraźnego postawienia tam organizacji. Dowiedziałem się, że 161, będąc na Pawiaku, sypał górę organizacji w Oświęcimiu, że poszedł na pracę dla Niemców. Został zwolniony z Pawiaka i chodził po Warszawie z pistoletem w kieszeni, wkrótce został zlikwidowany na Placu Napoleona.

 

Byłem w kontakcie listowym z kolegami w Oświęcimiu przez ich rodziny na wolności. Podtrzymywałem na duchu, lecz uważałem, że to za mało. Wkrótce przyszła wiadomość, że zginęli przez rozstrzelanie (może na skutek zeznań 161) szereg przyjaciół w Oświęcimiu, z góry naszej tam organizacji.

 

Widziałem na liście do wykończenia w Kedywie Westrycha Wilhelma, który mnie kiedyś ratował w Oświęcimiu. Wiedziałem, że jest drań, lecz nawet gdybym chciał coś w tej sprawie zmienić, było za późno, gdyż koło nazwiska była notatka: wykonane dnia…

 

Spotkałem idącego ulicą Sławka, z którym kuliśmy razem w Oświęcimiu kilofami, marząc o tym, że on mnie kiedyś na obiad w Warszawie zaprosi. Obaj byliśmy optymistami i, jak mówili wtedy ludzie, myśleliśmy nierealnie. I oto obaj znowu spotkaliśmy się w Warszawie żywi. On niósł jakąś paczkę i na mój widok omal nie wypuścił jej z rąk. Obiad jadłem nieraz u niego i to według menu, które układaliśmy w piekle.

 

Mieszkałem w domu, skąd poszedłem w 1940 roku do Oświęcimia i gdzie pisywałem listy do pani E.O., tylko o piętro wyżej. Dawało mi to zadowolenie z powodu pewnego wyzwania w stosunku do władz. Nikt nigdy do końca okupacji nie zjawił się u pani E.O. w sprawie mego zniknięcia z Oświęcimia. Do siostry Jasia ani do rodziny Edka również nikt nie przyszedł.

 

Przedstawiałem plan akcji na Oświęcim szefowi planowania akcji Kedywu („Wilk”-„Zygmunt”) w jesieni 1943 roku. Powiedział mi: „Po wojnie pokażę panu taki plik akt na temat Oświęcimia, gdzie są i wszystkie meldunki pana.”

 

Napisałem ostatni raport na temat Oświęcimia na 20 stron maszynowego pisma i na ostatniej stronie koledzy, którzy meldunki wieźli, napisali mi własnoręcznie co, komu i kiedy w tej sprawie składali. Zebrałem takich oświadczeń osiem, gdyż reszta kolegów albo nie żyła, albo była w Warszawie nieobecna.

 

Prócz pracy w pewnym dziale KG zajęty byłem opiekowaniem się rodzinami więźniów Oświęcimia – żyjących lub tych, którzy zginęli. Pomagał mi w tym kolega 86. Pieniądze na zapomogi dostawaliśmy przez dobrze zorganizowaną komórkę złożoną z trzech pań 182, które poświęcały wiele pracy więźniom i ich rodzinom. Przez panie te zawiadomiony byłem razu pewnego, że jest ktoś, w czyim regionie pracy leży Oświęcim. Że jest „pistolet”, doskonale pracę postawił i może przez niego będzie można dotrzeć do więźniów w Oświęcimiu, gdyż ostatnio kontakt przez organizację w terenie się urwał. Pan ten wyjeżdżał już i nie mogłem go zobaczyć, ponieważ jednak tak dobrze pracę prowadził i twierdził, że może wejść w kontakt z więźniami, chciałem ułatwić mu drogę i podałem nazwisko kolegi, więźnia Oświęcimia Murzyna, żeby powołał się na Tomasza i dla orientacji powiedziałem mu, że Tomasz wyszedł na Wielkanoc.

 

Wśród pewnych kolegów spotykałem kilka razy kolegów z Oświęcimia, którzy wcale pewnymi nie byli (zwolnieni dawniej), lecz ci sądzili, że ja też jestem zwolniony.

 

10 czerwca 1944 roku na Marszałkowskiej ktoś raptem otworzył ramiona i powiedział: „No, nie wierzę, żeby ciebie z Oświęcimia wypuścili.” Ja odpowiedziałem, że również nie wierzę, że wypuścili jego. Był to Olek 167. Ten szczęściarz jak kot zawsze na cztery łapy spadał. Wkręcił się jako lekarz z SK do transportu do Ravensbrück i stamtąd uciekł.

 

Zawiadomiły mnie panie 182, że ten, co pracuje w rejonie Oświęcimia, znowu tam jedzie i chce mnie widzieć. Pospieszyłem na spotkanie. Przyszedłem parę minut wcześniej przed przyjściem tego pana. Panie dyskretnie pozostały w innym pokoju, czekając, co wyjdzie ze spotkania takich asów. Czekałem chwilę, sądząc, że przyjdzie jakiś orzeł. Drzwi się otworzyły i… wtoczyła się kuleczka – mała, łysa, z zadartym noskiem. No, wygląd zewnętrzny niczego nie mówi. Siadamy i pan ten energicznie przystępuje do sprawy w te słowa: „A co, żebym ja wziął deskę i namalował Murzyna? I tak z tą deską z namalowanym Murzynem pod mur Oświęcimia się podsunął?”

 

Wstałem, przepraszając i poszedłem do pań: „Z kim panie mnie skontaktowały? Czy można z nim rozmawiać poważnie?”
– Ależ można. To jest doskonały organizator i… – tu wymieniły stopień.

 

Wróciłem, myśląc, że widocznie taki ma sposób rozpoczynania rozmów i nakazując sobie cierpliwość. Pan ten, gdy zająłem miejsce przy stole, powiedział wtedy, widząc, że jakoś ten Murzyn mi nie odpowiada: „Albo może nie Murzyna, a namalowałbym św. Tomasza albo babkę wielkanocną?”

 

Dusiłem się teraz od wewnętrznego śmiechu i myślałem, że połamię krzesło, w które wpijałem palce obu rąk aż do bólu, by śmiechem nie wybuchnąć. Wstałem i powiedziałem, że dzisiaj niestety rozmowa nasza nie dojdzie do skutku, bo spieszę gdzie indziej. To nie jest mój wymysł, tak było naprawdę.

 

W końcu lipca 1944 roku, tydzień przed powstaniem, ktoś zatrzymał mnie jadącego rowerem ulicą Filtrową, wołając: „Hallo”. Zatrzymałem się niechętnie, jak zawsze w czasach konspiracji. Podszedł do mnie jakiś pan. W pierwszej chwili go nie poznałem, lecz trwało to tylko moment. Był to mój przyjaciel z Oświęcimia, kpt. 116.

 

W powstaniu braliśmy udział z Jaśkiemna jednym odcinku. Opis naszych poczynań i śmierci mego przyjaciela przedstawiony jest w historii I Batalionu „Zgrupowania Chrobry II”.

 

Edek dostał w akcji 5 kul, lecz szczęśliwie wyszedł z tego.

 

W akcji powstania był ciężko ranny przyjaciel 25.

 

Spotkałem również w akcji powstania przyjaciela 44.
Potem, gdzie indziej, spotkałem kolegów, którzy siedzieli prawie do końca w Oświęcimiu (styczeń 1945 r.): 183 i 184. I było mi niezmiernie miło, gdy opowiadali o echach ucieczki przez piekarnię. O tym, że obóz śmiał się z wyprowadzenia w pole władz i o tym, że żadnych represji w stosunku do kolegów nie było. Z wyjątkiem pilnujących nas esesmanów, którzy siedzieli jakiś czas w bunkrze.

 

Podaję tu liczbę ludzi, którzy zginęli w Oświęcimiu.

 

Gdy wychodziłem z Oświęcimia, zapamiętałem numer bieżący 121 tysięcy z czymś. Żyjących, takich, którzy wyjechali transportem i zwolnionych było około 23 tysięcy. Zginęło około 97 tysięcy numerowanych więźniów.

 

Nie ma to nic wspólnego z liczbą ludzi, których masami, bez ewidencjonowania, gazowano i palono. Tych, na podstawie obliczeń codziennie notowanych przez pracujących w pobliżu komanda, do chwili mego wyjścia z Oświęcimia zginęło ponad dwa miliony.

 

Podałem te liczby oględnie, żeby nie przesadzić, raczej codziennie podawane liczby należałoby przedyskutować dokładnie.

 

Koledzy, którzy tam dłużej siedzieli i byli świadkami gazowania dziennie po osiem tysięcy ludzi, podają liczbę plus minus pięć milionów.

 

Teraz chciałem jeszcze powiedzieć, co czułem w ogóle wśród ludzi, gdy się znowu pomiędzy nimi znalazłem, wracając z miejsca, o którym naprawdę można powiedzieć: „Kto wszedł, ten umarł. Kto wyszedł, ten się narodził na nowo”. Jakie wrażenie odniosłem nie wśród tych najlepszych lub najgorszych, lecz w ogóle w całej masie ludzkiej po powrocie do życia na ziemi.

 

Czasami wydawało mi się, że chodząc po wielkim domu, otworzyłem nagle drzwi do jakiegoś pokoju, gdzie są same dzieci… „aaa!… dzieci się bawią…”

 

Tak, był przeskok zbyt wielki w tym, co dla nas było ważne, a co za ważne uważają ludzie, czym się kłopoczą, cieszą i martwią.

 

Lecz to jeszcze nie wszystko… Zbyt widocznym stało się teraz powszechne jakieś krętactwo. Biła wyraźnie w oczy jakaś praca niszcząca nad zatarciem granicy pomiędzy prawdą a fałszem. Prawda stała się tak rozciągliwa, że naciągano ją, przysłaniając wszystko, co ukryć było wygodniej. Skrzętnie zatarto granicę pomiędzy uczciwością a zwykłym krętactwem.

 

Nie to jest ważne, co napisałem dotychczas na tych kilkudziesięciu stronach, szczególnie dla tych, co będą je czytać li tylko jako sensację, lecz tutaj chciałbym pisać tak wielkimi literami, jakich nie ma, niestety, w maszynowym piśmie, żeby te wszystkie głowy, co pod pięknym przedziałkiem mają wewnątrz przysłowiową wodę i matkom chyba tylko mogą dziękować za dobrze sklepione czaszki, że owa woda im z głów nie wycieka – niech się trochę zastanowią głębiej nad własnym życiem, niech się rozejrzą po ludziach i zaczną walkę od siebie, ze zwykłym fałszem, zakłamaniem, interesem podtasowanym sprytnie pod idee, prawdę, a nawet wielką sprawę.

 

KONIEC

 

ŹRÓDŁO: FUNDACJA PARADIS JUDAEORUM

michaltyrpa.blogspot.com

idź Pod Prąd, grudzień 2014