Niedawno prof. Andrzej Zybertowicz zamieścił na Twitterze prawie dramatyczny wpis–prośbę? „Noc. Szukam słów. By wyrazić ducha polskości. Uchwycić? Z-re-konstruować? Tekstem?! A co było na początku?” W Polsce to niestety rzadkość, by osoba ze ścisłej elity intelektualnej publicznie stawiała tego rodzaju pytania. Niewielu ma tyle odwagi, by kwestionować stan ducha narodu. Krytyka w tym obszarze uderza bezpośrednio w odwiecznego strażnika polskiego ducha, w Kościół rzymskokatolicki. A przecież atak na Kościół to atak na polskość, to przyłączanie się do ostatnio coraz brutalniejszych ataków lewactwa i barbarzyńców? Zdecydowana większość polskiej elity opiniotwórczej ucieka od tego trudnego problemu i udaje, że ze sferą ducha jest w narodzie wszystko w porządku, pozostawiając ją w wyłącznej gestii hierarchów. Taka postawa jest
jednak bardziej antypolska niż najgorsze ataki swołoczy spod znaku biłgorajczyka. To ona właśnie gwarantuje dzikusom sukces w dłuższej perspektywie czasowej. Polska to tylko z nazwy kraj chrześcijański. Od kilku lat nie można już o nas mówić nawet jako o narodzie religijnym (religia to zespól działań, które ludzie podejmują, by przypodobać się Bogu/bogom; chrześcijaństwo to osobista odpowiedź na działanie Boga, na ofertę zbawienia złożoną ludziom przez Boga Ojca, który posłał na śmierć za nasze grzechy Swego Jedynego Syna). Stwierdzenie, że Kościół rzymskokatolicki nie ma sposobu na prowadzenie Polaków do Chrystusa ani nie potrafi w obecnych realiach utrzymać ich w karbach postaw moralnych, jest truizmem, „oczywistą oczywistością”. Dlaczego jednak polscy ewangeliczni chrześcijanie nie umieją zagospodarować coraz bardziej widocznej pustki duchowej w swoim narodzie? Odpowiedź na to pytanie stanowi problem bardziej złożony.
PO PIERWSZE: METODA
By zilustrować podstawowy brak w ewangelizacji Polski, sięgnę do egzotycznego przykładu. Indie były od XVIII wieku przedmiotem zainteresowania wielu europejskich ośrodków misyjnych. Mimo imponujących wysiłków chrześcijaństwo nie mogło trwale zadomowić się wśród Hindusów. Schemat działania misjonarzy był podobny: zakładali bazę misji i rozpoczynali działalność charytatywno-ewangelizacyjną, na którą reagowali głównie przedstawiciele najniższej kasty niedotykalnych. Po pierwszych ewangelizacyjnych sukcesach misję oblegało tysiące
pariasów zdanych na pomoc misjonarzy, co całkowicie wiązało im ręce. Klasy wyższe społeczeństwa pozostawały nietknięte. Sytuację zmienił Aleksander Duff, który w 1830 roku przybył ze Szkocji do Kalkuty i nieomal z marszu rozpoczął działalność edukacyjną skierowaną do młodych przedstawicieli hinduskich elit. Nie prowadził tradycyjnej działalności ewangelizacyjnej, ale skoncentrował się na założeniu szkoły uczącej elementów kultury Zachodu – nauki, sztuki, obyczajów itp. Poznanie Biblii następowało niejako „przy okazji”. Spotkało się to z dużą otwartością wyższych warstw, które w tym czasie z ciekawością patrzyły na zdobycze cywilizacyjne Zachodu i chętnie posyłały swoje dzieci
do szkoły Duffa. Pierwsze lekcje odbywały się dla sześciu studentów w cieniu drzewa figowego. Po tygodniu zgłosiło się już 300 chętnych! Przez szkoły (wkrótce powstała także żeńska) Duffa przewinęło się kilkadziesiąt tysięcy młodych Hindusów, ale nawróciły się tylko 33 osoby. Niektórzy uznaliby to za klęskę w porównaniu z wieloma tysiącami ochrzczonych pariasów w tradycyjnych misjach. Jednakże dzięki strategii Duffa, którą można by w uproszczeniu nazwać preewangelizacją, elita Indii oswoiła się z Biblią i chrześcijaństwem. Tych trzydziestu trzech nawróconych odegrało znaczącą rolę w budowaniu tamtejszego Kościoła. Bariera izolacji została trwale przełamana. Niedawno rozmawiałem z jednym z polskich pastorów. Zapytałem o metody ewangelizacji jego kościoła. „Chodzimy do aresztu” – odpowiedział. Zaciekawiło mnie, jak ocenia rezultaty. „Trudna sprawa. Wielu tych ludzi chętnie słucha i przychodzi na nasze nabożeństwa, ale po wyjściu na wolność nie umieją sobie
poradzić w normalnym społeczeństwie i często wracają za kratki”. Zapytałem: „Dlaczego więc nie działacie w innych środowiskach?” „Tylko w areszcie chętnie nas słuchają…” – usłyszałem w odpowiedzi. Ta rozmowa pokazuje stan wielu polskich środowisk ewangelicznych. Nie mając sposobu na ewangelizację narodu, skupiają się głównie na działalności charytatywnej (paczki świąteczne, rozdawanie żywności itp.) oraz na ewangelizacji środowisk patologicznych. Nie trzeba być wielce przenikliwym obserwatorem, by stwierdzić, że ta metoda (a właściwie jej brak) jest
nierozwojowa. Pomimo wielu lat działań ewangelizacyjnych odsetek nowonarodzonych w Polsce oscyluje nadal na poziomie krajów arabskich…
PO DRUGIE: KOMPROMIS
Kompromis w sprawach zasadniczych kończy się zwykle podobnie jak historia o myśliwym i niedźwiedziu. Późną jesienią do lasu wybrał się myśliwy w poszukiwaniu futra na zimę oraz głodny miś szukający porządnego posiłku przed snem zimowym. Spotkali się na polanie – myśliwy przyłożył sztucer do ramienia i już miał wystrzelić, gdy miś zawołał: „Po co się tak śpieszyć!? Zawsze możemy porozmawiać!”. Myśliwy po chwili namysłu przyznał rację misiowi – „Ze strzałem zawsze zdążę, a cóż mi szkodzi chwila pogawędki?” Jak pomyślał, tak uczynił. Usiadł z misiem na kłodzie drzewa, by porozmawiać o kompromisie. Po niedługiej chwili miś miał swój posiłek, a biedny myśliwy (w pewnym sensie) futro… Metoda pozyskania dla Chrystusa młodych elit narodu została już w Polsce zastosowana. Pod koniec lat pięćdziesiątych ks. Franciszek Blachnicki stworzył Ruch Oazowy skoncentrowany na formowaniu duchowości polskiej młodzieży. Do jego sukcesu walnie przyczyniła się protestancka organizacja amerykańska Campus Crusade for Christ, z którą ks. Blachnicki podjął współpracę w połowie lat siedemdziesiątych (za wiedzą i zgodą kard. Karola Wojtyły). Przez pierwsze lata współpraca układała się świetnie. Studenckie grupy Ruchu Światło-Życie powstawały w całej Polsce (jedną z nich miałem okazję prowadzić), a na letnie obozy oazowe wyjeżdżało do kilkuset tysięcy młodych ludzi! Gdy jednak pierwsi liderzy wychowani na protestanckich materiałach osiągnęli dojrzałość w Chrystusie, zaczęły się poważne
problemy. Naczelną ideą ks. Blachnickiego była próba bezkolizyjnego połączenia protestantyzmu z katolicyzmem. Przykładowo wzywano młodych ludzi do osobistego zaufania Chrystusowi i uznania Go za swojego Pana i Zbawiciela (czyli traktowano jak niewierzących), a następnie wspólnie odmawiano różaniec i uczestniczono w mszy. Na jednym spotkaniu formacyjnym uczono ludzi, że Jezus od momentu zaproszenia Go mieszka w ich sercu, nigdy ich nie opuści, przebaczył im wszystkie grzechy i mają już życie wieczne, a za chwilę na mszy musieli powtarzać sprzeczną z tym formułę: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja” albo iść do spowiedzi, by otrzymać przebaczenie grzechów. Ludziom bezmyślnym te sprzeczności nie przeszkadzały, ale był to ruch skierowany do przyszłej elity, a więc liczba pytań i wątpliwości rosła. Za nimi poszły decyzje. Najpierw jednostki, a potem i całe grupy oazowe zaczęły opuszczać katolicyzm z powodu jego niewierności Biblii – depozytowi wiary chrześcijańskiej. W odpowiedzi hierarchia katolicka mocno zaostrzyła kontrolę nad grupami, ograniczyła rolę świeckich animatorów i doprowadziła do ponownej rekatolicyzacji ruchu, który stracił dawny impet i stał się marginalnym, religijnym dodatkiem do parafii. Pewną odmianę tej metody zastosowali nieco później (’80) protestanci z Campus Crusade for Christ, tworząc własne wspólnoty luźno związane z katolicyzmem (opiekunem kościelnym jednej z nich w Krakowie był w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku ks. Tadeusz Rydzyk). Ludzie ci w sercu byli nowonarodzonymi protestantami, ale zewnętrznie udawali katolików. Taka partyzantka nie odegrała jednak jak na razie znaczącej
roli w ewangelizacji Polski. Albo za bardzo udaje katolicyzm i wtedy nie potrafi jasno pokazać potrzeby nowego narodzenia i
radykalizmu nawrócenia, albo zbyt szybko się dekonspiruje i zostaje przegnana z parafii.
PO TRZECIE: TW „ZAŁOŻYCIELE”
Nad bezproduktywnością polskich kościołów protestanckich czuwają konfidenci rodem z realnego komunizmu lub ich młodzi sukcesorzy. Zwykle piastują przywódcze funkcje we władzach kościołów i kontrolują ich majątek. Nawet ujawnienie SB-eckiej przeszłości tych ludzi niekoniecznie powoduje zmiany. To raczej zbyt dociekliwi i prawi członkowie tych wspólnot muszą odejść lub są dyskryminowani. Tego rodzaju przypadek miał miejsce w największym kościele protestanckim w Polsce. Jego zwierzchnik okazał się TW „Januszem”, a biskup, który zdecydowanie dążył do odsunięcia go od funkcji kościelnych, „zapłacił utratą stanowiska za domaganie się pełnej lustracji w Kościele ewangelickim oraz wyjaśnienia afery finansowej, w którą mogły być zaangażowane najwyższe władze Kościoła luterańskiego w
Polsce” (Cezary Gmyz, „Księciunio”, Rp maj 2010). O ile mi wiadomo, żadne wyznanie funkcjonujące za pierwszej komuny nie przeprowadziło w swoich szeregach skutecznej lustracji. Można więc śmiało założyć, że tymi kościołami nadal kierują (a precyzyjniej: hamują) przeróżni „Janusze” i ich młodsi protegowani. Czy w takiej sytuacji może dziwić bezwład i uległość wobec wytycznych władzy w polskich kościołach protestanckich?
OD FUNDAMENTÓW
Jeśli więc ma powstać w Polsce autentyczny i skuteczny ruch wierzących, którzy obiorą sobie za cel ruszenie zmurszałych fundamentów duchowych narodu, musi zostać zbudowany od podstaw. Oparcie go na jakiejkolwiek istniejącej płaszczyźnie kościelnej lub świeckiej grozi mu zainfekowaniem duchem kompromisu i przejęciem kontroli przez funkcjonariuszy status quo. Koncepcja budowy od fundamentów rodzi pytania o dojrzałych przywódców i bazę materialną takiego przedsięwzięcia, ale – w obliczu mizerii, zmarnowanych dla sprawy ewangelizacji
kilkudziesięciu ostatnich lat – jawi się ona jako jedyna droga wyjścia z obecnego impasu. Nowy ruch misyjny dla Polski musi znaleźć metodę dotarcia do polskich elit. Musi umieć wykazać atrakcyjność biblijnego chrześcijaństwa dla polskości, zarówno w kontekście naszej bogatej tradycji protestanckiej Złotego Wieku, jak również w rozwiązywaniu bolączek teraźniejszości. Polski patriota musi w orędziu Biblii i w osobie Jezusa Chrystusa zobaczyć jedyny ratunek nie tylko dla siebie, ale i dla swojego narodu. By to osiągnąć, nie można bezmyślnie kopiować wzorów amerykańskich czy jakichkolwiek innych. Musimy opracować naszą własną, polską metodę.
Praca od podstaw wymaga od nas ducha pionierów i całkowitego oddania. Takiego, jakie cechowało ap. Pawła:
A przy tym chlubą moją było głosić ewangelię nie tam, gdzie imię Chrystusa było znane, abym nie budował na cudzym fundamencie,
Rzym. 15:20
PS
Dla naszych stałych Czytelników nie jest tajemnicą, że powyższy cel przyświeca nam od początku istnienia gazety. Każdego, komu w duszy grają podobne myśli, bardzo zachęcamy do kontaktu i połączenia wysiłków. Za miesiąc postaram się napisać o konkretnych zadaniach w dziele ewangelizacji Polski.