Przeczytasz tekst w ok. 6 min.

Niedawno prof. Andrzej Zybertowicz zamieścił na Twitterze prawie dramatyczny wpis–prośbę? „Noc. Szukam słów. By wyrazić ducha polskości. Uchwycić? Z-re-konstruować? Tekstem?! A co było na początku?” W Polsce to niestety rzadkość, by osoba ze ścisłej elity intelektualnej publicznie stawiała tego rodzaju pytania. Niewielu ma tyle odwagi, by kwestionować stan ducha narodu. Krytyka w tym obszarze uderza bezpośrednio w odwiecznego strażnika polskiego ducha, w Kościół rzymskokatolicki. A przecież atak na Kościół to atak na polskość, to przyłączanie się do ostatnio coraz brutalniejszych ataków lewactwa i barbarzyńców?  Zdecydowana  większość  polskiej  elity  opiniotwórczej  ucieka  od  tego  trudnego  problemu  i  udaje,  że  ze sferą ducha jest w narodzie wszystko w porządku, pozostawiając ją w wyłącznej gestii hierarchów. Taka postawa jest
jednak  bardziej  antypolska  niż  najgorsze  ataki  swołoczy spod znaku biłgorajczyka. To ona właśnie gwarantuje dzikusom sukces w dłuższej perspektywie czasowej. Polska to tylko z nazwy kraj chrześcijański. Od kilku lat nie można już o nas mówić nawet jako o narodzie religijnym (religia to  zespól  działań,  które  ludzie  podejmują,  by  przypodobać  się Bogu/bogom; chrześcijaństwo to osobista odpowiedź na działanie Boga, na ofertę zbawienia złożoną ludziom przez Boga Ojca, który posłał na śmierć za nasze grzechy Swego Jedynego Syna). Stwierdzenie,  że  Kościół  rzymskokatolicki  nie  ma  sposobu  na prowadzenie Polaków do Chrystusa ani nie potrafi w obecnych realiach  utrzymać  ich  w  karbach  postaw  moralnych,  jest  truizmem, „oczywistą oczywistością”. Dlaczego jednak polscy ewangeliczni chrześcijanie nie umieją zagospodarować coraz bardziej widocznej pustki duchowej w swoim narodzie? Odpowiedź na to pytanie stanowi problem bardziej złożony.

PO PIERWSZE: METODA
By  zilustrować  podstawowy  brak  w  ewangelizacji  Polski, sięgnę  do  egzotycznego  przykładu.  Indie  były  od  XVIII  wieku przedmiotem  zainteresowania  wielu  europejskich  ośrodków misyjnych.  Mimo  imponujących  wysiłków  chrześcijaństwo  nie mogło trwale zadomowić się wśród Hindusów. Schemat działania misjonarzy był podobny: zakładali bazę misji i rozpoczynali działalność  charytatywno-ewangelizacyjną,  na  którą  reagowali głównie  przedstawiciele  najniższej  kasty  niedotykalnych.  Po pierwszych ewangelizacyjnych sukcesach misję oblegało tysiące
pariasów  zdanych na pomoc misjonarzy,  co  całkowicie  wiązało im  ręce.  Klasy  wyższe  społeczeństwa  pozostawały  nietknięte. Sytuację zmienił Aleksander Duff, który w 1830 roku przybył ze Szkocji do Kalkuty i nieomal z marszu rozpoczął działalność edukacyjną skierowaną do młodych przedstawicieli hinduskich elit. Nie  prowadził  tradycyjnej  działalności  ewangelizacyjnej,  ale skoncentrował się na założeniu szkoły uczącej elementów kultury Zachodu – nauki, sztuki, obyczajów itp. Poznanie Biblii następowało niejako „przy okazji”. Spotkało się to z dużą otwartością wyższych warstw, które w tym czasie z ciekawością patrzyły na zdobycze cywilizacyjne Zachodu i chętnie posyłały swoje dzieci
do szkoły Duffa. Pierwsze lekcje odbywały się dla sześciu studentów w cieniu drzewa figowego. Po tygodniu zgłosiło się już 300 chętnych!  Przez  szkoły  (wkrótce  powstała  także  żeńska)  Duffa przewinęło się kilkadziesiąt tysięcy młodych Hindusów, ale nawróciły  się  tylko  33  osoby.  Niektórzy  uznaliby  to  za  klęskę  w porównaniu z wieloma tysiącami ochrzczonych pariasów w tradycyjnych misjach. Jednakże dzięki strategii Duffa, którą można by w uproszczeniu nazwać preewangelizacją, elita Indii oswoiła się z Biblią i chrześcijaństwem. Tych trzydziestu trzech nawróconych odegrało znaczącą rolę w budowaniu tamtejszego Kościoła. Bariera izolacji została trwale przełamana. Niedawno  rozmawiałem  z  jednym  z  polskich  pastorów. Zapytałem o metody ewangelizacji jego kościoła. „Chodzimy do aresztu” – odpowiedział. Zaciekawiło mnie, jak ocenia rezultaty. „Trudna sprawa. Wielu tych ludzi chętnie słucha i przychodzi na nasze nabożeństwa, ale po wyjściu na wolność nie umieją sobie
poradzić w normalnym społeczeństwie i często wracają za kratki”. Zapytałem: „Dlaczego więc nie działacie w innych środowiskach?” „Tylko w areszcie chętnie nas słuchają…” – usłyszałem w odpowiedzi. Ta  rozmowa  pokazuje  stan  wielu  polskich  środowisk ewangelicznych.  Nie  mając  sposobu  na  ewangelizację  narodu, skupiają się głównie na działalności charytatywnej (paczki świąteczne,  rozdawanie  żywności itp.)  oraz  na ewangelizacji  środowisk patologicznych. Nie trzeba być wielce przenikliwym obserwatorem, by stwierdzić, że ta metoda (a właściwie jej brak) jest
nierozwojowa. Pomimo wielu lat działań ewangelizacyjnych odsetek  nowonarodzonych  w  Polsce  oscyluje  nadal  na  poziomie krajów arabskich…

PO DRUGIE: KOMPROMIS
Kompromis  w  sprawach  zasadniczych  kończy  się  zwykle podobnie jak historia o myśliwym i niedźwiedziu. Późną jesienią do lasu wybrał się myśliwy w poszukiwaniu futra na zimę oraz głodny miś szukający porządnego posiłku przed snem zimowym. Spotkali się na polanie – myśliwy przyłożył sztucer do ramienia i już  miał  wystrzelić,  gdy  miś  zawołał:  „Po  co  się  tak  śpieszyć!? Zawsze  możemy  porozmawiać!”.  Myśliwy  po  chwili  namysłu przyznał  rację  misiowi  –  „Ze strzałem zawsze zdążę, a  cóż  mi szkodzi  chwila  pogawędki?”  Jak  pomyślał,  tak  uczynił.  Usiadł  z misiem na kłodzie drzewa, by porozmawiać o kompromisie. Po niedługiej  chwili  miś  miał  swój  posiłek,  a  biedny  myśliwy  (w pewnym sensie) futro… Metoda  pozyskania dla Chrystusa  młodych  elit  narodu została już w Polsce zastosowana. Pod koniec lat pięćdziesiątych ks. Franciszek Blachnicki stworzył Ruch Oazowy skoncentrowany na formowaniu duchowości polskiej młodzieży. Do jego sukcesu walnie przyczyniła się protestancka organizacja amerykańska  Campus  Crusade  for  Christ,  z  którą  ks.  Blachnicki  podjął współpracę w połowie lat siedemdziesiątych (za wiedzą i zgodą kard. Karola Wojtyły). Przez pierwsze lata współpraca układała się świetnie. Studenckie grupy Ruchu Światło-Życie powstawały w całej Polsce (jedną z nich miałem okazję prowadzić), a na letnie obozy oazowe wyjeżdżało do kilkuset tysięcy młodych ludzi! Gdy jednak pierwsi liderzy wychowani na protestanckich materiałach  osiągnęli  dojrzałość  w  Chrystusie,  zaczęły  się  poważne
problemy. Naczelną ideą ks. Blachnickiego była próba bezkolizyjnego  połączenia  protestantyzmu  z  katolicyzmem.  Przykładowo wzywano  młodych  ludzi  do  osobistego zaufania  Chrystusowi i uznania  Go za  swojego  Pana  i  Zbawiciela  (czyli  traktowano  jak niewierzących),  a  następnie  wspólnie  odmawiano  różaniec  i uczestniczono w mszy. Na jednym spotkaniu formacyjnym uczono  ludzi,  że  Jezus  od  momentu  zaproszenia  Go  mieszka  w  ich sercu,  nigdy  ich  nie  opuści,  przebaczył  im  wszystkie  grzechy i mają już życie wieczne, a za chwilę na mszy musieli powtarzać sprzeczną z tym formułę: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł  do  mnie,  ale  powiedz  tylko  słowo,  a  będzie  uzdrowiona dusza  moja”  albo  iść  do  spowiedzi,  by  otrzymać  przebaczenie grzechów.  Ludziom  bezmyślnym  te  sprzeczności  nie  przeszkadzały, ale był to ruch skierowany do przyszłej elity, a więc liczba pytań i wątpliwości rosła. Za nimi poszły decyzje. Najpierw jednostki,  a  potem  i  całe  grupy  oazowe  zaczęły  opuszczać  katolicyzm  z  powodu  jego  niewierności  Biblii  –  depozytowi  wiary chrześcijańskiej.  W  odpowiedzi  hierarchia  katolicka  mocno  zaostrzyła  kontrolę  nad  grupami,  ograniczyła  rolę  świeckich  animatorów  i  doprowadziła  do  ponownej  rekatolicyzacji  ruchu, który stracił dawny impet i stał się marginalnym, religijnym dodatkiem do parafii. Pewną odmianę tej metody zastosowali nieco później (’80) protestanci z Campus Crusade for Christ, tworząc własne wspólnoty  luźno  związane  z  katolicyzmem  (opiekunem  kościelnym jednej  z  nich  w  Krakowie  był  w  połowie  lat  osiemdziesiątych ubiegłego wieku ks. Tadeusz Rydzyk). Ludzie ci w sercu byli nowonarodzonymi  protestantami,  ale  zewnętrznie  udawali  katolików. Taka partyzantka nie odegrała jednak jak na razie znaczącej
roli w ewangelizacji Polski. Albo za bardzo udaje katolicyzm i wtedy  nie  potrafi  jasno pokazać potrzeby nowego narodzenia i
radykalizmu nawrócenia, albo zbyt szybko się dekonspiruje i zostaje przegnana z parafii.

PO TRZECIE: TW „ZAŁOŻYCIELE”
Nad  bezproduktywnością  polskich  kościołów  protestanckich  czuwają  konfidenci  rodem  z  realnego  komunizmu  lub  ich młodzi sukcesorzy. Zwykle piastują przywódcze funkcje we władzach kościołów i kontrolują ich majątek. Nawet ujawnienie SB-eckiej przeszłości tych ludzi niekoniecznie powoduje zmiany. To raczej zbyt dociekliwi i prawi członkowie tych wspólnot muszą odejść  lub  są  dyskryminowani.  Tego  rodzaju  przypadek  miał miejsce  w  największym  kościele  protestanckim  w  Polsce.  Jego zwierzchnik okazał się TW „Januszem”, a biskup, który zdecydowanie  dążył  do  odsunięcia  go  od  funkcji  kościelnych,  „zapłacił utratą  stanowiska  za  domaganie  się  pełnej  lustracji  w  Kościele ewangelickim oraz wyjaśnienia afery finansowej, w którą mogły być  zaangażowane  najwyższe  władze  Kościoła  luterańskiego  w
Polsce” (Cezary Gmyz, „Księciunio”, Rp maj 2010). O ile mi wiadomo,  żadne  wyznanie  funkcjonujące  za  pierwszej  komuny  nie przeprowadziło w swoich szeregach skutecznej lustracji. Można więc śmiało założyć, że tymi kościołami nadal kierują (a precyzyjniej:  hamują)  przeróżni  „Janusze”  i  ich  młodsi  protegowani. Czy w takiej sytuacji może dziwić bezwład i uległość wobec wytycznych władzy w polskich kościołach protestanckich?

OD FUNDAMENTÓW
Jeśli więc ma powstać w Polsce autentyczny i skuteczny ruch wierzących, którzy obiorą sobie za cel ruszenie zmurszałych fundamentów  duchowych  narodu, musi zostać zbudowany od podstaw. Oparcie go na jakiejkolwiek istniejącej płaszczyźnie kościelnej lub świeckiej grozi mu zainfekowaniem duchem kompromisu i przejęciem kontroli przez funkcjonariuszy status quo. Koncepcja  budowy  od  fundamentów  rodzi  pytania  o  dojrzałych przywódców i bazę materialną takiego przedsięwzięcia, ale – w obliczu mizerii, zmarnowanych dla sprawy ewangelizacji
kilkudziesięciu ostatnich lat – jawi się ona jako jedyna droga wyjścia z obecnego impasu. Nowy ruch misyjny dla Polski  musi  znaleźć  metodę  dotarcia do polskich elit. Musi umieć wykazać atrakcyjność biblijnego  chrześcijaństwa  dla  polskości,  zarówno  w  kontekście  naszej bogatej  tradycji  protestanckiej  Złotego  Wieku,  jak  również  w rozwiązywaniu  bolączek  teraźniejszości.  Polski  patriota  musi  w orędziu Biblii i w osobie Jezusa Chrystusa zobaczyć jedyny ratunek nie tylko dla siebie, ale i dla swojego narodu. By to osiągnąć, nie  można  bezmyślnie kopiować  wzorów  amerykańskich  czy jakichkolwiek  innych.  Musimy  opracować  naszą  własną,  polską metodę.
Praca od podstaw wymaga od nas ducha pionierów  i całkowitego oddania. Takiego, jakie cechowało ap. Pawła:

A przy tym chlubą moją było głosić ewangelię nie tam, gdzie  imię  Chrystusa  było  znane,  abym  nie  budował  na  cudzym fundamencie,

Rzym. 15:20

PS
Dla naszych stałych Czytelników nie jest tajemnicą, że powyższy cel przyświeca nam od początku istnienia gazety. Każdego,  komu  w  duszy  grają  podobne  myśli,  bardzo  zachęcamy  do kontaktu i połączenia wysiłków. Za miesiąc postaram się napisać o konkretnych zadaniach w dziele ewangelizacji Polski.