Strona główna Raport Rotmistrza Pileckiego

Raport Rotmistrza Pileckiego

RAPORT ROTMISTRZA PILECKIEGO CZ.47

W związku ze zmianą mojego komanda przeniesiono mnie na blok 6. Na bloku i w pracy poznałem kilku kolegów, których wciągnąłem do naszej organizacji: ppor. 164, ppor. 165 i plt. 166.

Jeszcze w końcu roku 1942 przywieźli do obozu razem z całym transportem z Krakowa Olka, ppor. 167. Zawiadomiono mnie wtedy, że jest to bohater z Montelupich, że udało mu się raz umknąć śmierci dzięki ucieczce z więzienia, że ma teraz dwa wyroki śmierci, lecz ponieważ jest sprytny i umiał sobie z esesmanami jakoś dawać radę, udawał doktora, a nawet podobno ich leczył, więc się jakoś uchował. Ale teraz go przywieźli do Oświęcimia, gdzie na pewno wykończą. Poznałem go; podobał mi się jego humor. Zaproponowałem mu drogę wyjścia, którą przygotowywałem dla siebie. Były to kanały.



Plan kanałów przyniesiony dla mnie przez kolegów z biura budowlanego dokładnie objaśniał miejsce, gdzie najlepiej było wejść. Zwykle tak było, że niemieckie władze dopiero wtedy stawały się mądre, gdy więzień skorzystał z jakiegoś sposobu wyjścia i wtedy już powtórzenie tej samej drogi ucieczki było prawie niemożliwe. Powiedzenie: "Mądry Polak po szkodzie" możnachyba rozciągnąć i na inne narodowości.

Oddając Olkowi 167 moją drogę wyjściową, przekreślałem ją dla siebie, lecz sam teraz jeszcze ciągle się nie wybierałem, a on miał sprawę ciężką. Mogłem przez niego przesłać raport, liczyłem, że i dla mnie znajdzie się jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności.

W tymże czasie zgłosił się do mnie por. 168 z planem wyjścia z komanda, w którym on pracował. Był tam zastępcą kapa. Kapo zachorował i dlatego on miał większą swobodę działania. Z komandem własnym wychodził na pomiary kilka kilometrów od obozu.

Zapoznałem z nim ppor. 167; plan por. 168 odpowiadał mu bardziej, więc 167 zaczął się przygotowywać, by w ten sposób opuścić obóz. Przeniósł się jednak zbyt raptownie z paczkarni do komanda mierników, w którym pracował 168.

W styczniu 1943 roku pewnej nocy siedmiu kolegów wyszło przez kuchnię esesmańską na wolność. Widząc, że wieszanie złapanych na ucieczce nie odstrasza więźniów od prób w tym kierunku, władze wpadły na nowy pomysł. Ogłoszono na wszystkich blokach, że za ucieczkę więźnia będzie przywieziona do obozu jego rodzina. To uderzyło nas w czułe miejsce. Rodziny narażać nikt nie chciał.

Pewnego dnia po powrocie do obozu ujrzeliśmy dwie kobiety - sympatyczną starszą niewiastę i miłą, młodą - stojące pod słupkiem z tablicą, na której był napis: "Nierozważny postępek waszego kolegi naraził te dwie kobiety na pobyt w obozie". Miała to być represja za ucieczkę jednego z kolegów. Byliśmy czuli na punkcie kobiet. Początkowo obóz klął na drania, co naraził swoją matkę i narzeczoną, ratując sam swoje życie, lecz potem okazało się, że one miały numery około 30 tysięcy, gdy numer bieżący w obozie kobiecym był ponad 50 tysięcy. Ustalono, że są to dwie kobiety wzięte z obozu w Rajsku i postawione u nas pod słupkiem na parę godzin. Koło słupka stał esesman i uniemożliwiał wszelką rozmowę. W każdym jednak razie pewności, że nie przywiozą do obozu rodziny, nie było, więc inni koledzy na ucieczkę się nie zdecydowali.

Koledzy 167 i 168 montowali ucieczkę. Kontakt nawiązany był z Krakowem przez cywilną ludność. W paru miejscach miały być przygotowane ubrania i łączniczki. 167 proponował i mnie wyjście razem z nim. Omawiając ze 168 szerzej ich sposób umknięcia, wywnioskowałem, że plan nie jest dopracowany w szczegółach. Dwóch esesmanów, którzy chodzili z nimi na pomiary, a wstępujących czasami wbrew zakazowi władz obozu do knajpy na wspólną wódkę, mieli więźniowie spoić i związać. Tu planowano, że jeśli się nie uda ich spoić, to decydują się na "mokrą robotę". Wtedy w imieniu organizacji zaprotestowałem kategorycznie. Na taki plan ich wyjścia, mogący narazić na wielkie represje pozostałych więźniów, organizacja nie mogła się zgodzić. Sztuką było wyjść, lecz wyjść trzeba było tak, żeby nie spowodować ciężkich skutków dla obozu. Zaczęli się więc przygotowywać do uśpienia esesmanów luminalem. Sproszkowany, zdobyty w HKB, dawany w wódce, zastosowany w próbach na kapach, nie dawał pożądanych rezultatów, gdyż nie rozpuszczał się w wódce i zostawał w szklankach na dnie, tworząc osad. Mieli więc luminal dawać w cukierkach.

Tymczasem do Birkenau przywieźli kilkanaście tysięcy Cyganów i ulokowali ich w osobno odgrodzonym obozie, na razie całymi rodzinami. Potem mężczyzn oddzielono, a następnie kończono "sposobem oświęcimskim".

Pewnego dnia koledzy w Rajsku dokonali dowcipnej ucieczki, którą nazwaliśmy "beczką Diogenesa". W ciemną, wietrzną i dżdżystą noc przez pojedyncze w tym miejscu ogrodzenie z drutów przeszło kilkunastu więźniów. Rozchylili druty drągami, wsadzili między nie zwykłą beczkę drewnianą bez dna, w której kiedyś wozili jedzenie, a która teraz posłużyła za izolację od prądu, i przeleźli jak koty przez mufkę. Władze znowu piekliły się i wściekały. Tylu niewygodnych świadków tego, co się działo w Birkenau, na wolności. Postanowiono zrobić wszystko, by zbiegów ująć. Rzucono całe wojsko na poszukiwanie i szukano całe trzy dni. Obóz został zamknięty, gdyż nie było "postów", żołnierzy eskortujących kolumny więźniów idące do pracy. Władze wykorzystały ten czas na odwszenie obozu, którego dokonały w ciągu trzech dni.

Zbiegiem okoliczności 167 i 168 mieli nazajutrz po "beczce Diogenesa" umówione z organizacją na zewnątrz przeprowadzenie ucieczki. Brak jakichkolwiek możliwości wyjścia z obozu uniemożliwił ją. Lecz to jeszcze nie wszystko. W komandach szefowie i kapowie obawiali się rozwścieczonych władz i robili rewizje u więźniów. Rewidowali samą pracę i stany w ogóle, szukali czegoś, do czego by się inni przyczepić mogli. W paczkarni szef i kapo zapytali wtedy, co jest z Olkiem 167, który tu pracował, a teraz go nie ma? Czy jest chory? Pobiegli do izby pisarskiej i stwierdzili, że Olek jest już w innym bloku i pracuje w innym komandzie, a ponieważ przeniósł się do innej pracy, i to w polu, bez zawiadomienia i kartki od "Arbeitsdiensta", a ma sprawę poważną w wydziale politycznym, więc podciągnęli to pod przygotowanie się do ucieczki i Olka przenieśli za karę do SK.

Drogę wyjścia kanałami przygotowywałem już dawno, na wszelki wypadek. Nie była to jednak łatwa droga. Sieć kanałów pokazana na planie kanalizacyjnym biegła w różnych kierunkach, lecz składała się przeważnie z rur o przekroju 40-60 centymetrów. Tylko w trzech kierunkach od najwygodniejszego dla mnie włazu, koło bloku 12, szły odnogi kanałów o przekroju żabim 60 cm w pionie, a 90 cm w poziomym przecięciu. Próbowałem nawet raz wejść i otworzyć kraty od studzienki, zamykające wejście do kanału. Lecz nie ja jeden tym się interesowałem. Znali tę drogę i inni nasi koledzy. Wszedłem w porozumienie z nimi. Byli to: 110 i 118. Jeszcze było paru innych, którzy mieli te kanały na oku. Chodziło jedynie o to, kto się zdecyduje i kto je wykorzysta.

Przed ostatnim Bożym Narodzeniem miała wyjść grupka arbeitsdienstów na wolność, lecz palił się również do tego i 61, wskazałem mu tę drogę i ewentualnie możliwość, by się paru więźniów w tę świąteczną noc wybrało, gdyż, jak zwykle, czujność straży jest wtedy zmniejszona. Lecz właśnie w wigilijny wieczór postawiono nam drugą choinkę tuż koło miejsca, gdzie trzeba było wyleźć, oświetlono ją rzęsiście i miejsce to również.

Kiedy później pracowałem już w nocnym komandzie w paczkarni, wejście do studzienki miałem bardzo blisko. Wtedy w nocy, po przebraniu się w kombinezon robotniczy na bloku 3, właziłem dwa razy do cuchnących kanałów. W studzience kraty na zawiasach zamykane były niegdyś u dołu na kłódki, teraz wyłamane, zanurzone w mule, od góry wyglądały tak, jakby były zamknięte. Od tego miejsca w trzech kierunkach szła droga tymi szerszymi kanałami.

Jeden kanał szedł pomiędzy blokami 12 i 13, 22 i 23, załamywał się potem w lewo i szedł koło kuchni, a dalej za ostatnią wieżyczką koło bloku 21 robił niewielki zwrot w prawo i wyłaz był aż za torem kolejowym. Kanał ten był bardzo długi, około 80 metrów. Miał wielką zaletę: bezpieczne wyjście, lecz i wadę: straszliwie był zamulony. Przebyłem tym kanałem zaledwie 60 metrów, żeby zbadać możliwości poruszania się w nim, i zupełnie wyczerpany wylazłem z powrotem. Była idealnie ciemna noc, a ja byłem cały ubrudzony. Myłem się i zmieniałem bieliznę na 3 bloku. Przyznam się, że na jakiś czas straciłem ochotę.

W drugim kierunku prowadził kanał suchszy i tam posuwać się było znacznie łatwiej, przy czym był też on znacznie krótszy. Leżał pomiędzy blokami: 4 i 15, 5 i 16, i dalej prosto aż do 10 i 21, i dalej też prosto. Szedł w górę, coraz mniej w nim było spływających z bloków nieczystości i wody. Leczwyjście z niego było o dwa metry za wieżyczką "posta". Płytę zakrywającą wyjście na zewnątrz za płotem, nawet przygotowaną przez przyjaciół za obozem koło dołu ze żwirem, trudno było podnieść w nocy bez szmeru pod tuż stojącym żołnierzem na wieży.

Pozostawał trzeci kierunek - najkrótszy, ok. 40 m, stanowił przedłużenie poprzedniego. Było tu najwięcej wody. Szedł pomiędzy blokami 1 i 12 i wychodził za druty, idąc pomiędzy komendanturą i nowo postawionym budynkiem. Wyjście było na szosie, dość widoczne, szczególnie z głównej wartowni pod światło. Tu właśnie postawili nam kiedyś choinkę. Lecz teraz choinki już nie postawią.

Była jeszcze pod ziemią tzw. "łódź podwodna" ze stałą obsadą, lecz w moich planach nie mogłem jej brać pod uwagę. Ostatecznie mógłbym już ryzykować wyjście, lecz uważałem, że opuszczenie obozu jest dla mnie wciąż nieaktualne.

Raport rotmistrza Pileckiego cz. 49

W tydzień później, w pierwszą niedzielę, doznaliśmy znowu zaskoczenia. Żeby uniknąć nawału pracy w trybie przyspieszonym przed samym wysyłaniem transportów, postanowiono zrobić to spokojnie przedtem. Na wszystkich blokach w całym obozie pozostali jeszcze Polacy musieli w tym dniu stanąć przed komisjąlekarską, która stawiała przy numerze danego więźnia na stałe literę "A" lub "U", oznaczającą kategorię jego stanu zdrowia - zdolny lub niezdolny do pracy. Zaskoczeniem było dlatego, że wykluczało wszelkie dotychczasowe możliwości lawirowania.


Namyślałem się, co robić z sobą. Dostać "A" - znaczy jechać pierwszym następnym transportem i to do obozów gorszych, gdyż do tych lepszych nie pojechałem. Dostać kategorię "U" – to, jak sądziłem, znając ówczesne władze obozowe, raczej przejść przez gaz i komin, chociaż mówiono, że chorych wyślą do Dachau, gdzie będą mieli lepsze warunki w szpitalach. Musiałem znaleźć jakieś wyjście. W każdym razie zdecydowałem nie wkładać pasa. Komisja lekarzy, przed którą stanąłem, bez szczegółowego oglądania odprawiła mnie, w rejestrze stawiając przy moim numerze literę "A".

Wyglądałem dobrze. Lekarze wojskowi, Niemcy, patrząc na doskonale rozwinięte ciała Polaków i tym razem dziwili się, mówiąc głośno: "Co za regiment można by z nich wystawić". Teraz, będąc materiałem na wywózkę, musiałem coś poczynić ze swoją osobą, no i nie jechać do "obozów gorszych". Esesmani - szefowie komand, odpowiedzialni za jakiś dział pracy, bardzo chętnie reklamowali Polaków-fachowców. Zawsze woleli pracować z Polakami, którzy byli najlepszymi pracownikami. Ze względu jednak na zarządzenia władz w tym okresie, nie mogli tego w szerszym zakresie czynić. Trudno również było być fachowcem w paczkarni. Lecz jakoś się udało przez dr. 2 i kolegę 149, że zostałem wyreklamowany przez szefa paczkarni, w liczbie ogólnej pięciu reklamowanych, jako niezbędny pracownik. I nie zostałem wcielony do nowego transportu, który odszedł w dwóch rzutach (11 i 12 kwietnia 1943 r.) - obydwa do Mauthausen. Wywieźli wtedy 2,5 tysiąca Polaków. Razem więc w marcu i kwietniu tego roku wywieźli 7,5 tysiąca zdrowych Polaków.

Wtedy zdecydowałem, że dalsze siedzenie moje tutaj jest już zbyt dla mnie niebezpieczne i niełatwe. Po przeszło 2,5 latach trzeba by zaczynać pracę "wiązania" od nowa, z nowymi ludźmi. 13 kwietnia przed południem poszedłem do piwnicy bloku 17, gdzie w osobnym pokoiku pracował kpt. 159 z Komendy z Warszawy, którego sylwetkę znałem, bo pokazywany był mi nieraz przez rozstrzelanego ppor. Staśka 156 i mjr. 85, a z którym dotychczas nie miałem rozmowy ze względu na oddanie go pod opiekę naszemu członkowi 138. Odbyłem z nim pierwszą rozmowę. Powiedziałem: "Siedzę tu dwa lata i siedem miesięcy. Prowadziłem tu robotę. Ostatnio nie dostawałem żadnych dyspozycji. Obecnie Niemcy wywieźli naszych najlepszych ludzi, z którymi pracowałem. Trzeba by było zaczynać od początku. Uważam, że dalsze siedzenie moje tutaj nie ma sensu. I dlatego wychodzę."

Kpt. 159 spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział: "No tak, rozumiem pana, lecz czy można, kiedy się chce, przyjeżdżać i wyjeżdżać z Oświęcimia?" Odpowiedziałem: "Można".

Od tej pory cały mój wysiłek skierowany był na wyszukanie najwłaściwszej drogi wyjścia. Następnie rozmawiałem z mjr. 85, który wtedy był w szpitalu u dr. 2 jako niby-chory, odpoczywał tam i w ten sposób uniknął transportów, gdyż chorych na razie nie brano. Kategorię miał jednak "A". Udało mi się go, jeszcze przed wyjściem, urządzić w pracy w paczkarni. Przyszedłem do niego jako do znającego dobrze teren wokół Oświęcimia z pytaniem, gdzie by on poszedł i jaki mi radzi kierunek. Zygmunt spojrzał na mnie z niedowierzaniem i powiedział: "Gdyby to kto inny mówił, myślałbym, że kpi ze mnie, ale że to ty, to wierzę, że wychodzisz. Ja bym szedł na Trzebinię, Chrzanów." Pokazałem mu wyjętą z zanadrza mapę terenu Oświęcimia (skala 1:100000), otrzymaną od 76. Ja miałem zamiar iść na Kęty. Pożegnaliśmy się serdecznie. Powierzyłem jemu, Bohdanowi, troskę o całość w razie akcji.

Poszedłem do przyjaciela 59 i jemu powierzyłem stronę organizacyjną całości w oparciu też o dzielnego, naturalnego w podejściu płk. 121, który był oficjalnym kierownikiem całości i przyjacielem 59.

Teraz już należało wyjść... i to naprawdę. Jest zawsze pewna różnica pomiędzy powiedzeniem, że się zrobi, a samym dokonaniem tego. Dawno już, przed laty, pracowałem nad tym, żeby te dwie rzeczy spajać w jedną całość. Lecz przede wszystkim byłem wierzącym i wierzyłem, że jak Bóg zechce pomóc, to wyjdę na pewno. Był jeszcze jeden powód, który decyzję moją przyspieszył. Dowiedziałem się przez dr. 2 od zugangów, którzy przyjechali z Pawiaka, że 161, który uciekł razem z arbeitsdienstami z Oświęcimia, złapany został w Warszawie i więziony jest na Pawiaku. Nie mając do tego człowieka zaufania (i z powodu plotek, co do jego przeszłości, i z powodu zbieranego tu bez skrupułów złota w postaci koronek na zębach zmarłych, jak i z powodu historii z "dyplomami", które namalował za pracę w organizacji płk. 121 i 59), brałem pod uwagę, że on, ratując własne życie, może pójść na pracę dla Niemców i zacząć opowiadać o tym, co podejrzał w obozie. Na ten temat rozmawiałem z dr. 2, z kolegą 59 i z kolegą 106, byłem zdania, że ci, o których wiedział, że są w organizacji (sama góra), muszą stąd wyjść.

Jeszcze w połowie marca koleżka mój z pracy i przyjaciel 164 zawiadomił mnie, że jeden z naszych kolegów, którego znałem z widzenia, Jasiek 170, ma zamiar wyjść z obozu, więc jeśli mam przesłać raport, to można przez niego. Poznałem Jaśka i od razu mi się spodobał. Podobała mi się jego zawsze uśmiechnięta gęba, szerokie bary i bezpośrednia szczerość. Słowem - pierwszorzędny kompan. Opowiedziałem mu o możliwościach kanałowych jako o wyjściu ostatecznym i spytałem, jakby sam to zrobił. Odpowiedział, że jeżdżąc z rolwagą po chleb do miasteczka, do piekarni, nieraz widział rowery piekarzy stojące obok piekarni. Jak się nie da inaczej, to trzeba siąść na rower i pojechać "na wariata".

Odradzałem. Po jakimś czasie przyszedł do mnie z wiadomością, że gdyby udało się dostać do piekarni, to tam są ogromne, ciężkie i okute drzwi, które dałoby się otworzyć, gdyż składają się z dwóch połówek. Żeby się przyjrzeć tym drzwiom lepiej, przeniósł się za zezwoleniem kapa własnego komanda ("Brotabladung-kommando") na kilka dni do piekarni, niby pod pretekstem najedzenia się chleba. Jasiek ważył wtedy wprawdzie 96 kg, lecz kapo lubił go jako starego i wesołego pracownika.

Był koniec marca. Po pięciu dniach pobytu w piekarni Jasiek wrócił zrezygnowany. Praca w piekarni jest bardzo ciężka. Przez 5 dni wypocił 6 kg własnej wagi i ważył tylko 90 kg. Ale co gorsza, spostrzegł, że drzwi się nie da otworzyć. Potężny zamek, umieszczony w jednej połowie drzwi, wchodzący przy zamykaniu kluczem sztabą w drugą połowę, może by nam nie przeszkodził, gdyby rygle zasuwy u obu części drzwi (razem 4) odsunąć; lecz był jeszcze zaczep umieszczony z zewnątrz, który przy zamknięciu drzwi zaczepiał obie połowy. Ciężka praca i ten zaczep zniechęciły Jasia. Więc przez jakiś czas o piekarni nie mówiliśmy, przenosząc nasze zainteresowanie na kanały.

Raport rotmistrza Pileckiego cz. 51

W niedzielę, w pierwszy dzień świąt, piekarnia nie funkcjonowała, ale w poniedziałek zaczynała pracę. Należało więc wyjść i usiłować przystąpić do pracy w dzień jej rozpoczęcia, wtedy zjawienie się moje będzie (moment psychologiczny) mniej raziło i nie będzie podejrzane dla orientujących się, że w czasie świąt zaszła jakaś zmiana w obsadzie piekarni.


W nocy z soboty na niedzielę spałem na sali bloku 20 i śniłem niezwykły sen: wpadam do jakiejś szopy, gdzie stoi piękny koń; gdybym nie był kawalerzystą i nie znał maści, powiedziałbym koloru białego jak mleko. Szybko wrzucam siodło na tańczącego na uwięzi konia, ktoś przynosi mi biegiem derkę, podciągam popręgi zębami (zwyczaj mój z lat 1919/20), wskakuję na siodło i wyjeżdżam z szopy. A do konia już bardzo tęskniłem...

Niedziela, Wielkanoc. Leżę w łóżku nadal na bloku 20. Od czasu do czasu wpada Edek, by się dowiedzieć, czy mi czego nie trzeba. Po południu zdecydowałem się na pewną rozmowę z Edkiem. Edek, przywieziony tu jako młody chłopiec, po dwóch latach bytności w Oświęcimiu dobiegał dwudziestki. Złapano go z pistoletem w kieszeni. Sądził, że mogą go już z Oświęcimia nie wypuścić. Nieraz mówił mi: "Panie Tomku, na pana tylko liczę..." Więc po południu w niedzielę powiedziałem mu: "Edek, co tu dużo gadać, ja wychodzę z obozu. Ponieważ ty mnie do HKB, omijając formalności, wprowadziłeś i masz mnie jutro ze szpitala wyrzucić, znowu bardzo nieformalnie rzecz załatwiając, bo bez kwarantanny i wbrew przepisom nie na blok 6, z którego przyszedłem, a na blok 15, więc po mojej ucieczce kogo wezmą za łeb? Ciebie. Proponuję ci więc iść ze mną."

Edek namyślał się zaledwie parę minut. Na razie nie pytał nawet jaką drogą. Zdecydował, że idziemy razem.

Gdy Jasiek wkrótce po tym podszedł pod okno i mówił mi, że jutro rano muszę wyjść i być na bloku 15, powiedziałem mu, że wszystko pięknie, ale ja nie sam wyjdę, tylko z Edkiem. Janek złapał się za głowę, lecz po chwili, gdy dowiedział się, że Edek to chłopak morowy, wrócił do swej zawsze wesołej miny i powiedział: "No, i cóż tu zrobić?"

Tego wieczora Edek zrobił awanturę blokowemu, że tu nie ma miejsca dla Polaków, że nie chce tu dłużej być i jutro wychodzi na obóz. Blokowy, Niemiec, lubił Edka i zaczął go uspokajać, mówiąc, że nie widzi żadnej potrzeby, by porzucał dobre stanowisko magazyniera i w ogóle go nie puści, bo i po co ma się poniewierać gdzieś w pracy, gdy tu ma mało roboty, a jedzenia ile chce. Edek jednak nie dał się przekonać. Twierdził ciągle, że nie zostanie, bo jako Polak jest poniewierany. Wreszcie blokowy się zniecierpliwił i powiedział: "A to już idź, wariacie jeden, gdzie chcesz!"

Echo tego doszło do sali, gdzie leżałem. W krótkim czasie do 172 przybiegali sztubowi i flegerzy z całego bloku i pytali jeden drugiego, co się z Edkiem stało, że porzuca taką dobrą posadę. Ponieważ widziano, że Edek do mnie przychodził, więc pytano, czy mi nie mówił, dlaczego odchodzi z bloku. Powiedziałem, że - wiadomo - młody, nierozważny jeszcze.

Noc z niedzieli na poniedziałek spędziłem na tym samym łóżku i znowu śniłem o koniach. Śniłem, że wóz, na którym siedziało kilku z nas, kolegów, zaprzężony był w parę koni, lecz przed nią w zaprzęgu jeszcze trzy konie "wporęcz". Konie szły raźno. Wóz wjechał nagle w grząskie błoto. Konie z trudem brnęły i ciągnęły wóz, lecz w końcu wyciągnęły go na twardą drogę i dalej potoczył się szybko.

Poniedziałek rano, drugi dzień świąt. Edek przyniósł kartkę, "Zettel", przenoszący mnie na blok 15. Sam też miał taką kartkę na blok 15. W wystawieniu tych kartek pomógł Edkowi kolega 173. Wstałem z łóżka, ubrałem się znowu w moje ubranie, które leżało w małym pokoiku obok Sali, i z Edkiem poszliśmy na blok 15. Tu weszliśmy do izby pisarskiej bloku, by zameldować się blokowemu, Niemcowi. Nastrój tu był świąteczny. Blokowy, najwyraźniej po wódeczce, grał z zapałem w karty z kapami. Stanęliśmy na baczność i zameldowaliśmy przepisowo i sprawnie swój przydział do tego bloku. Blokowy powiedział po niemiecku:

- Od razu widać, że stare numery. Przyjemnie słuchać, jak meldują - rozpromienił się. Lecz nagle zmarszczył czoło: - Wy dlaczego do mego bloku?
- My jesteśmy piekarze.
- Ach, piekarze, no dobrze - mówił blokowy, zerkając jednocześnie w swoje karty. - A kapo piekarni już wie o tym?
- Jawohl. Myśmy z kapo już rozmawiali. On nas przyjmie do pracy.

Kapa piekarni myśmy jeszcze wcale nie widzieli, lecz skoro postanowiliśmy wprowadzać wszystkie władze obozu w błąd, więc brnęliśmy dalej zdecydowanie.
- No dobrze, dajcie Zettel i idźcie na salę.

Oddaliśmy kartki przeniesieniowe z bloku 20 na 15 i poszliśmy na salę w środowisko piekarzy. Czekał już na nas Jasiek, lecz rozmyślnie nie podszedł od razu. Stanęliśmy przed kapem i powiedzieliśmy, że jesteśmy piekarzami, że umiemy pracować w piekarni mechanicznej (którą właśnie mieli uruchomić) i zostaliśmy jako piekarze przeniesieni na blok 15, i że blokowy nas zna (poznał co prawda przed chwilą), że jesteśmy starymi numerami i jemu w komandzie wstydu nie zrobimy. Kapo, który tu siedział za stołem, najwyraźniej był zaskoczony i niezdecydowany, lecz zanim powziął decyzję, Jasiek już zaczął mu coś szeptać i uśmiechać się. Kapo też się uśmiechnął, ale nic nie mówił. Potem Jasiek powtórzył nam, co mówił mniej więcej: "Kapo, to jest dwóch frajerów, co się nacięło. Oni myślą, że w piekarni to się chleba najedzą i że u nas to taka lekka praca. Kapo, daj mi ich do nocnego komanda, a ja im dam taką szkołę - pokazał swoją wielką pięść - że im się po jednej nocy odechce piekarni."

Tymczasem my wręczyliśmy kapowi na pierwszą znajomość jabłko, cukier i konfitury, które miałem z paczki przysłanej z domu. Kapo spojrzał z uśmiechem na Jaśka, później na jabłko i cukier. Może taksował nas, licząc na paczki, które mu możemy jeszcze dać w przyszłości. Potem na nas spojrzał i wreszcie powiedział: "No, popróbujemy, jacy z was piekarze".

Dzwon na apel, który ze względu na dzień świąteczny wypadał przed godziną 11.00, przerwał dalszą rozmowę z kapem i odwlekał wzajemne zwierzenia z Jankiem. Apel przeszedł bez przeszkód i zamieszania. Na razie jeszcze stan obozu się zgadzał. Stojąc w szeregu, myślałem o tym, że jeśli wszystko pójdzie tak, jak planujemy, jest to mój ostatni apel w Oświęcimiu. I obliczyłem, że miałem ich około 2,5 tysiąca. Jak wielka skala porównawcza - w różnych latach na różnych blokach. Tak, kurs w obozie zmieniał się stale na łagodniejszy.

 

źródło: Fundacja Paradis Judaeorum

 

Raport rotmistrza Pileckiego cz. 52

Do piekarni na wieczorną zmianę chodziło ośmiu piekarzy. Ustalono, że tylu potrzeba więźniów do piekarni na noc. Tak zapisano w "Blockführerstube" na bramie i nie można było tego zmienić. W każdym razie myśmy tego zmienić nie mogli. Zmiana nocna była obsadzona przez więźniów, którzy nikomu miejsca nie ustępowali. Jasiek był już w tej zmianie, lecz teraz należało zrobić jeszcze dwa miejsca. Jak przekonać piekarzy bez wzbudzania ich podejrzeń, żeby nie szli dziś na noc do pracy, a nam ustąpili miejsca? Mogą obawiać się, że chcemy im odebrać ich posady. Kto wie, może jesteśmy dobrymi piekarzami (nie twierdziliśmy, że nimi nie jesteśmy) i kapo ich wyrzuci z piekarni, a nas weźmie na stałe?


Do piekarni na wieczorną zmianę chodziło ośmiu piekarzy. Ustalono, że tylu potrzeba więźniów do piekarni na noc. Tak zapisano w "Blockführerstube" na bramie i nie można było tego zmienić. W każdym razie myśmy tego zmienić nie mogli. Zmiana nocna była obsadzona przez więźniów, którzy nikomu miejsca nie ustępowali. Jasiek był już w tej zmianie, lecz teraz należało zrobić jeszcze dwa miejsca. Jak przekonać piekarzy bez wzbudzania ich podejrzeń, żeby nie szli dziś na noc do pracy, a nam ustąpili miejsca? Mogą obawiać się, że chcemy im odebrać ich posady. Kto wie, może jesteśmy dobrymi piekarzami (nie twierdziliśmy, że nimi nie jesteśmy) i kapo ich wyrzuci z piekarni, a nas weźmie na stałe? Tłumaczyliśmy, że otwierana jest piekarnia mechaniczna i że wszyscy będziemy potrzebni. Że jesteśmy starymi numerami i mamy możność znaleźć sobie inną pracę, tym bardziej, że oni mówią, iż wcale nie jest tak dobrze i łatwo. Pójdziemy tylko jeden raz, zobaczymy, jaka to praca, i więcej nie będziemy chcieli - znajdziemy sobie inne miejsce. Trudno wyszczególniać tu wszystkie argumenty i sposoby, jakimi operowaliśmy, jednocześnie jednak musieliśmy udawać, że nie zależy nam aż tak bardzo, a w tym czasie podsuwać im cukier, pierniki, jabłka. Rozdaliśmy wszystkie paczki, jakie mieliśmy, z wyjątkiem małego pudełka z miodem, który dostałem z domu. Sprawa szła bardzo opornie.

 

Zdecydowaliśmy dawno, że z piekarni wrócić nie możemy, gdyż przede wszystkim ja (za samowolną zmianę komanda) trafię do SK, poza tym w piekarni się okaże, że piekarzami nie jesteśmy i już więcej do takiej pracy nas nie wezmą, a kapo wyrzuci z komanda. Lecz żeby nie wrócić, trzeba było przedtem wyjść. A tu miejsca w zmianie nocnej nie było.

 

Około trzeciej po południu jeden z piekarzy zgodził się wreszcie ustąpić swoje miejsce na dzisiejszą noc, teraz chodziło nam o drugie miejsce. Tymczasem biegałem do znajomych po niektóre rzeczy. Na blok 6 poszedłem bardzo ostrożnie po potrzebne mi rzeczy - niby dla chorego plt. 40 (blok 18a), który o moim planie wiedział. U niego zmieniałem dwa razy buty. Byłem u por. 76 (blok 27), który dał nam na drogę ciepłą bieliznę - granatowe spodnie narciarskie, które włożyliśmy pod spód. Kolega 101 (blok 28) dał mi granatową wiatrówkę.

 

Brakowało czasu, a wciąż jeszcze nie było miejsca w piekarni dla drugiego. Biegnąc z długimi butami, które się nie nadawały, bo okazały się niewygodne, natknąłem się prawie na starszego obozu. Postawiłem je na korytarzu bloku 25 pod drzwiami blokowego 80 i z braku czasu nie mogłem już wejść, żeby cokolwiek wyjaśnić. Wybiegając z bloku 25 wpadłem na kpt. 1, którego bez wyjaśnień serdecznie pożegnałem. Przebrałem się częściowo na bloku 22a w obecności płk. 122, kpt. 60 i kolegi 92. Z górnych łóżek, patrząc na szybkie ruchy przy wkładaniu pod pasiak wiatrówki i spodni narciarskich, kiwali głowami z przejęciem. Kpt. 60 z humorem powiedział swoje ulubione powiedzonko: "Uuu, niedoooobrze". Potem pożegnałem przyjaciela 59, który na drogę dał mi trochę dolarów i marek. Resztę przygotowań do drogi robiłem na górnym łóżku u przyjaciela, por. 98, przy tym pdch. 99 spał w najlepsze, więc nie budziłem go.

 

Na bloku 15 doczekaliśmy godziny siedemnastej z minutami, aż wreszcie znaleźliśmy takiego piekarza, który - czy to z powodu, że chciał mieć w bogatych więźniach, "starych numerach" przyjaciół w przyszłości, czy może chciał w nocy odpocząć - nabrał do nas zaufania, że go nie wykiwamy i pracy mu nie odbierzemy, i zgodził się.

 

O osiemnastej byliśmy gotowi. Jasiek przebrał się w cywilne ubranie, które mu od por. 76 już jakiś czas temu wykombinowałem, gdyż jako unterkapo mógł wyjść do pracy za drutami w cywilnym ubraniu. Wzdłuż pleców, w pasie i na spodniach miał szerokie, jaskrawe lampasy, czerwoną farbą malowane. Nikt nie wiedział, ma się rozumieć, że lampasy te malował kolega 118, rozpuszczając sproszkowaną farbę w wodzie, a nie w pokoście.

 

O godzinie 18.20 esesman od bramy donośnym głosem wołał: "Bäckerei!" Na ten sygnał my wszyscy, którzy należeliśmy już do nocnej zmiany piekarni, wybiegliśmy z bloku 15 i popędziliśmy do bramy. Dzień był słoneczny, obóz świętował, więźniowie zażywali spaceru. W biegu od bloku do bramy spotkałem kilku kolegów, którzy z największym zdziwieniem spoglądali na mnie, gdzie ja biegnę z piekarzami, kiedy mam taką dobrą pracę w paczkarni. Poznałem twarze por. 20 i ppor. 174, lecz się ich nie obawiałem. Uśmiechnąłem się do nich, byli to moi przyjaciele.

 

Przed bramą ustawiliśmy się w dwa szeregi do wymarszu. Do końca nie byliśmy pewni, czy któryś z piekarzy, który nam miejsce ustąpił, nie rozmyśli się jeszcze i nie przybiegnie pod bramę. Wtedy jeden z nas, nowych, musiałby zostać. Musielibyśmy pójść we dwóch, bo nawet jeśliby się chcieć wycofać, już by nie można spod bramy tego zrobić. Lecz stanęło nas razem ośmiu, tylu, ilu było trzeba. Otoczyło nas aż 5 esesmanów. Podczas liczenia nas przez okienko z "Blockführerstuby" Scharführer rzucił w kierunku naszej eskorty: "Paßt auf!". Czyżby się czegoś domyślali? Lecz był powód inny. Był to poniedziałek, dzień, w którym zawsze zmieniała się eskorta piekarzy, obejmując tę służbę na cały tydzień.

 

Ruszyliśmy w drogę.
Pomyślałem wtedy, ile to razy przekraczałem tę bramę, lecz nigdy tak, jak teraz. Teraz wiedziałem, że wrócić w żadnym razie nie mogę. Już z tego powodu poczułem radość i jakby skrzydła. Lecz do odlotu było jeszcze daleko.

 

Obecna Polska jest jedynie drobnym krokiem w kierunku Polski, o jaką walczył Witold Pilecki - Andrzej Pilecki, syn rotmistrza, GP

 
michaltyrpa.blogspot.com
 

RAPORT ROTMISTRZA PILECKIEGO cz. 56

U państwa 176 i od pani 177 doznaliśmy tak wielkiej serdeczności i gościnności, jak tylko we własnej rodzinie i we własnym domu po długim niewidzeniu doznać by można było. Tu powinniśmy chyba po kilka razy dziennie powtarzać, że są jednak ludzie na tym świecie...

 

Opowiadania o przeżyciach w Oświęcimiu wspólnych z przyjacielem naszym, a drogim dla nich 164 słuchane były z wielkim zainteresowaniem, z uczuciem serdecznym i życzliwością. Po zapoznaniu się i zdobyciu wzajemnego zaufania, wymieniając umówione hasła, prosiłem, by mnie skontaktowano z kimś z organizacji wojskowej. W parę godzin później rozmawiałem już z Leonem 178, którego po wymianie haseł prosiłem o kontakt z miejscowym komendantem placówki. Kolega Leon przedstawił mi możliwości porozumienia się z dwoma panami. Jeden z nich był z rejonu północnego IX, a drugi z rejonu południowego, mieszkał stąd o 7 kilometrów w miejscowości X. Powiedziałem, że jest mi wszystko jedno, więc Leon zaproponował, że pójdziemy może do komendanta w miejscowości X, gdyż to jest jego przyjaciel.

 

Gościłem u państwa 176 przez niedzielę i poniedziałek. We wtorek (4 maja) rano, ubrany w przyzwoite ubranie kolegi Leona, szedłem obok niego do X. Jasio i Edek pozostali nadal u życzliwych państwa 176.

 

Dzień był piękny, słoneczny. Szliśmy, rozmawiając wesoło. Leon prowadził ze sobą rower, na którym miał wrócić do domu, gdyż przypuszczał, że komendant placówki zatrzyma mnie gościnnie u siebie. Idąc, myślałem nad tym, że tyle sensacji i dramatów miałem w ciągu ostatnich lat i oto skończyły się wszystkie. A los tymczasem przygotował znowu wielką, sensacyjną tym razem niespodziankę...

 

Mniej więcej w połowie drogi, w jakimś lasku, usiedliśmy na pniach, by odpocząć. Spytałem Leona przez ciekawość, jak się nazywa komendant placówki, do którego idziemy, bo i tak przecie poznam go wkrótce. Leon wyrzekł dwa słowa - imię i nazwisko. Dwa słowa... Dla innych słowa zupełnie zwykłe, dla mnie były to słowa szokująco niezwykłe. Niezwykły był to i niesamowity przypadek, dziwny zbieg okoliczności... Komendant placówki nazywał się tak, jak ja się nazywałem w Oświęcimiu. Więc to pod jego nazwiskiem siedziałem tyle dni w piekle, a on o tym nic dotąd nie wiedział. I teraz właśnie do niego mnie wiodła droga, do właściciela tego nazwiska.

 

Los? Ślepy los? Jeśli naprawdę był to tylko los, to na pewno nie był ślepy.
Zatkało mnie, przestałem mówić, a Leon spytał: "Co pan tak zamilkł?" - Ech, nic, zmęczyłem się trochę...

 

Obliczałem właśnie, ile dni przesiedziałem w Oświęcimiu. Było ich, w tym piekle za drutami, 947. Prawie już tysiąc.
- Chodźmy prędzej - powiedziałem - Czeka pana i komendanta placówki pewna niezwykła niespodzianka.
- Jeśli tak, to chodźmy.

 

Zbliżaliśmy się do pięknej miejscowości X, położonej w dołach i na pagórkach, z pięknym zamkiem na wzgórzu. Idąc, myślałem: no tak, tu przecież w IX fikcyjnie się urodziłem. Tu jeździł niegdyś 158, by załatwić sprawę moją u księdza 160.

 

Na werandzie domku położonego wśród ogrodu siedział jakiś pan z małżonką i córeczkami. Podeszliśmy do nich. Kolega Leon szepnął mu, że może mówić otwarcie. Ja się przedstawiłem nazwiskiem, które nosiłem w Oświęcimiu. On odpowiedział: "Ja też jestem..."
- Ale ja jestem Tomasz - dodałem.
- Ja też jestem Tomasz - odrzekł zdziwiony.

 

Kolega Leon przysłuchiwał się tej rozmowie zdumiony. Pani obserwowała mnie również.
- Ale ja jestem urodzony - tu wymieniłem dzień, miesiąc i rok, który tyle razy w Oświęcimiu należało powtarzać przez lata przy każdej zmianie bloku lub komanda, przy spisach robionych przez kapów.
Pan omalże się zerwał z miejsca:
- Jak to, panie?! To są moje dane!
- Tak, to są pana dane, lecz ja przeżyłem pod nimi znacznie więcej od pana - i opowiedziałem mu, że siedziałem w Oświęcimiu przez dwa lata i siedem miesięcy, a teraz stamtąd uciekłem.

 

Różni ludzie różnie mogliby na to zareagować. Mój imiennik i właściciel nazwiska, które przez tyle dni zdawało się być moim, rozwarł ramiona. Ucałowaliśmy się serdecznie i staliśmy się przyjaciółmi od razu.
- Lecz jakże to się stało? - pytał.

 

Spytałem, czy zna panią dr 83 z Warszawy? Tak jest. Mieszkał tam? Tak. Robiono tam dla niego dowód, wyjechał wcześniej, zanim dowód był gotowy. Potem ja skorzystałem z tego dowodu jako jednego z kilku lipnych, które posiadałem w tym czasie.

 

U państwa 179 mieszkałem 3,5 miesiąca. Przesłaliśmy wiadomość przez przyjaciół do księdza 160, żeby w księdze metrykalnej gumką wymazał napisane niegdyś ołóweczkiem koło nazwiska mego imiennika dane tak wówczas potrzebne.

 

Tu montowałem oddział przy pomocy 84 i 180, chcąc ewentualnie, jeśli z Warszawy przyjdzie akceptacja mego planu, uderzyć na Oświęcim po porozumieniu się z kolegami w obozie. Mieliśmy z kolegą 180 trochę broni i mundurów niemieckich. Napisałem list do rodziny, do przyjaciela 25, który niegdyś wysłany był z Oświęcimia - dzięki ucieczce - z raportem, a obecnie był w Warszawie i pracował w jednym z działów Komendy Głównej. Napisałem do XI list do 44, który również był wysłany z Oświęcimia - także przez ucieczkę - z raportem, chcąc nawiązać kontakt dla dalszej pracy.

 

1 czerwca z Warszawy przyleciał jak na skrzydłach mój przyjaciel 25, przywożąc mi cenne wiadomości, że pani E.O., do której pisałem listy z Oświęcimia, szczęśliwie mieszka nadal w tym mieszkaniu. Gestapo straszyło odpowiedzialnością tylko rodzinę. Nie mieli żadnej racji ani interesu wkraczać z interwencją do osoby w ich mniemaniu znajomej tylko. Do rodziny mojej śladu nie mieli i nie znali nazwiska.

 

25 przywiózł mi również dowód i pieniądze. Omówiłem z nim sprawę, tłumacząc, że do Warszawy nie pojadę na razie, póki mam nadzieję, że mi na Oświęcim z zewnątrz już teraz pozwolą uderzyć. Chyba że będzie wyraźny rozkaz - wtedy do Warszawy przyjadę. Przyjaciel, zmartwiony nieco, że samotnie wraca, pomimo że obiecał rodzinie przywieźć mnie ze sobą, odjechał do Warszawy.

 

5 czerwca zjawił się miejscowy gestapowiec i esesman z Oświęcimia najpierw u matki Tomka (mego imiennika) . Pytali panią, gdzie jest jej syn. Odpowiedziała, że mieszka w pobliżu od wielu lat. Przyjechali do Tomka. Ja byłem wtedy bardzo blisko. Esesman musiał już być poinformowany przez miejscowego gestapowca, że 84 mieszka tu od dawna. Spojrzał tylko na jego twarz i na trzymany w ręku papier (pewnie porównywał z moją fotografią z wypchniętymi policzkami), spytał, czy owoce będą na jesieni i odjechał.

 

W pracy w X poznałem pierwszorzędnych ludzi i wartościowych Polaków, prócz państwa 179 jeszcze p. 181.

 

Następnie przyjaciel 25 przysłał z Warszawy paczkę z najnowszymi środkami walki z najeźdźcą i list, w którym pisał, że w Warszawie bardzo przychylnie się ustosunkowali nie do akcji na Oświęcim (a miałem taką nadzieję), lecz do odznaczenia mnie za pracę w Oświęcimiu. Przyjaciel wciąż też miał nadzieję, że sprawa zezwolenia na akcję pójdzie dobrze. Tymczasem w lipcu otrzymałem list z tragiczną informacją o aresztowaniu gen. Grota. Wobec sytuacji nieco gorączkowej w Warszawie zrozumiałem, że teraz odpowiedzi w sprawie Oświęcimia nie mogę tu oczekiwać i zdecydowałem pojechać do Warszawy.

 

23 sierpnia byłem już w Warszawie. We wrześniu przyjechał do Warszawy Jasio, w grudniu - Edek. Pracowałem w Warszawie w jednej z komórek KG. Przedstawiałem odpowiednim czynnikom sprawę pozostałych w Oświęcimiu kolegów i potrzebę wyraźnego postawienia tam organizacji. Dowiedziałem się, że 161, będąc na Pawiaku, sypał górę organizacji w Oświęcimiu, że poszedł na pracę dla Niemców. Został zwolniony z Pawiaka i chodził po Warszawie z pistoletem w kieszeni, wkrótce został zlikwidowany na Placu Napoleona.

 

Byłem w kontakcie listowym z kolegami w Oświęcimiu przez ich rodziny na wolności. Podtrzymywałem na duchu, lecz uważałem, że to za mało. Wkrótce przyszła wiadomość, że zginęli przez rozstrzelanie (może na skutek zeznań 161) szereg przyjaciół w Oświęcimiu, z góry naszej tam organizacji.

 

Widziałem na liście do wykończenia w Kedywie Westrycha Wilhelma, który mnie kiedyś ratował w Oświęcimiu. Wiedziałem, że jest drań, lecz nawet gdybym chciał coś w tej sprawie zmienić, było za późno, gdyż koło nazwiska była notatka: wykonane dnia...

 

Spotkałem idącego ulicą Sławka, z którym kuliśmy razem w Oświęcimiu kilofami, marząc o tym, że on mnie kiedyś na obiad w Warszawie zaprosi. Obaj byliśmy optymistami i, jak mówili wtedy ludzie, myśleliśmy nierealnie. I oto obaj znowu spotkaliśmy się w Warszawie żywi. On niósł jakąś paczkę i na mój widok omal nie wypuścił jej z rąk. Obiad jadłem nieraz u niego i to według menu, które układaliśmy w piekle.

 

Mieszkałem w domu, skąd poszedłem w 1940 roku do Oświęcimia i gdzie pisywałem listy do pani E.O., tylko o piętro wyżej. Dawało mi to zadowolenie z powodu pewnego wyzwania w stosunku do władz. Nikt nigdy do końca okupacji nie zjawił się u pani E.O. w sprawie mego zniknięcia z Oświęcimia. Do siostry Jasia ani do rodziny Edka również nikt nie przyszedł.

 

Przedstawiałem plan akcji na Oświęcim szefowi planowania akcji Kedywu ("Wilk"-"Zygmunt") w jesieni 1943 roku. Powiedział mi: "Po wojnie pokażę panu taki plik akt na temat Oświęcimia, gdzie są i wszystkie meldunki pana."

 

Napisałem ostatni raport na temat Oświęcimia na 20 stron maszynowego pisma i na ostatniej stronie koledzy, którzy meldunki wieźli, napisali mi własnoręcznie co, komu i kiedy w tej sprawie składali. Zebrałem takich oświadczeń osiem, gdyż reszta kolegów albo nie żyła, albo była w Warszawie nieobecna.

 

Prócz pracy w pewnym dziale KG zajęty byłem opiekowaniem się rodzinami więźniów Oświęcimia - żyjących lub tych, którzy zginęli. Pomagał mi w tym kolega 86. Pieniądze na zapomogi dostawaliśmy przez dobrze zorganizowaną komórkę złożoną z trzech pań 182, które poświęcały wiele pracy więźniom i ich rodzinom. Przez panie te zawiadomiony byłem razu pewnego, że jest ktoś, w czyim regionie pracy leży Oświęcim. Że jest "pistolet", doskonale pracę postawił i może przez niego będzie można dotrzeć do więźniów w Oświęcimiu, gdyż ostatnio kontakt przez organizację w terenie się urwał. Pan ten wyjeżdżał już i nie mogłem go zobaczyć, ponieważ jednak tak dobrze pracę prowadził i twierdził, że może wejść w kontakt z więźniami, chciałem ułatwić mu drogę i podałem nazwisko kolegi, więźnia Oświęcimia Murzyna, żeby powołał się na Tomasza i dla orientacji powiedziałem mu, że Tomasz wyszedł na Wielkanoc.

 

Wśród pewnych kolegów spotykałem kilka razy kolegów z Oświęcimia, którzy wcale pewnymi nie byli (zwolnieni dawniej), lecz ci sądzili, że ja też jestem zwolniony.

 

10 czerwca 1944 roku na Marszałkowskiej ktoś raptem otworzył ramiona i powiedział: "No, nie wierzę, żeby ciebie z Oświęcimia wypuścili." Ja odpowiedziałem, że również nie wierzę, że wypuścili jego. Był to Olek 167. Ten szczęściarz jak kot zawsze na cztery łapy spadał. Wkręcił się jako lekarz z SK do transportu do Ravensbrück i stamtąd uciekł.

 

Zawiadomiły mnie panie 182, że ten, co pracuje w rejonie Oświęcimia, znowu tam jedzie i chce mnie widzieć. Pospieszyłem na spotkanie. Przyszedłem parę minut wcześniej przed przyjściem tego pana. Panie dyskretnie pozostały w innym pokoju, czekając, co wyjdzie ze spotkania takich asów. Czekałem chwilę, sądząc, że przyjdzie jakiś orzeł. Drzwi się otworzyły i... wtoczyła się kuleczka - mała, łysa, z zadartym noskiem. No, wygląd zewnętrzny niczego nie mówi. Siadamy i pan ten energicznie przystępuje do sprawy w te słowa: "A co, żebym ja wziął deskę i namalował Murzyna? I tak z tą deską z namalowanym Murzynem pod mur Oświęcimia się podsunął?"

 

Wstałem, przepraszając i poszedłem do pań: "Z kim panie mnie skontaktowały? Czy można z nim rozmawiać poważnie?"
- Ależ można. To jest doskonały organizator i... - tu wymieniły stopień.

 

Wróciłem, myśląc, że widocznie taki ma sposób rozpoczynania rozmów i nakazując sobie cierpliwość. Pan ten, gdy zająłem miejsce przy stole, powiedział wtedy, widząc, że jakoś ten Murzyn mi nie odpowiada: "Albo może nie Murzyna, a namalowałbym św. Tomasza albo babkę wielkanocną?"

 

Dusiłem się teraz od wewnętrznego śmiechu i myślałem, że połamię krzesło, w które wpijałem palce obu rąk aż do bólu, by śmiechem nie wybuchnąć. Wstałem i powiedziałem, że dzisiaj niestety rozmowa nasza nie dojdzie do skutku, bo spieszę gdzie indziej. To nie jest mój wymysł, tak było naprawdę.

 

W końcu lipca 1944 roku, tydzień przed powstaniem, ktoś zatrzymał mnie jadącego rowerem ulicą Filtrową, wołając: "Hallo". Zatrzymałem się niechętnie, jak zawsze w czasach konspiracji. Podszedł do mnie jakiś pan. W pierwszej chwili go nie poznałem, lecz trwało to tylko moment. Był to mój przyjaciel z Oświęcimia, kpt. 116.

 

W powstaniu braliśmy udział z Jaśkiemna jednym odcinku. Opis naszych poczynań i śmierci mego przyjaciela przedstawiony jest w historii I Batalionu "Zgrupowania Chrobry II".

 

Edek dostał w akcji 5 kul, lecz szczęśliwie wyszedł z tego.

 

W akcji powstania był ciężko ranny przyjaciel 25.

 

Spotkałem również w akcji powstania przyjaciela 44.
Potem, gdzie indziej, spotkałem kolegów, którzy siedzieli prawie do końca w Oświęcimiu (styczeń 1945 r.): 183 i 184. I było mi niezmiernie miło, gdy opowiadali o echach ucieczki przez piekarnię. O tym, że obóz śmiał się z wyprowadzenia w pole władz i o tym, że żadnych represji w stosunku do kolegów nie było. Z wyjątkiem pilnujących nas esesmanów, którzy siedzieli jakiś czas w bunkrze.

 

Podaję tu liczbę ludzi, którzy zginęli w Oświęcimiu.

 

Gdy wychodziłem z Oświęcimia, zapamiętałem numer bieżący 121 tysięcy z czymś. Żyjących, takich, którzy wyjechali transportem i zwolnionych było około 23 tysięcy. Zginęło około 97 tysięcy numerowanych więźniów.

 

Nie ma to nic wspólnego z liczbą ludzi, których masami, bez ewidencjonowania, gazowano i palono. Tych, na podstawie obliczeń codziennie notowanych przez pracujących w pobliżu komanda, do chwili mego wyjścia z Oświęcimia zginęło ponad dwa miliony.

 

Podałem te liczby oględnie, żeby nie przesadzić, raczej codziennie podawane liczby należałoby przedyskutować dokładnie.

 

Koledzy, którzy tam dłużej siedzieli i byli świadkami gazowania dziennie po osiem tysięcy ludzi, podają liczbę plus minus pięć milionów.

 

Teraz chciałem jeszcze powiedzieć, co czułem w ogóle wśród ludzi, gdy się znowu pomiędzy nimi znalazłem, wracając z miejsca, o którym naprawdę można powiedzieć: "Kto wszedł, ten umarł. Kto wyszedł, ten się narodził na nowo". Jakie wrażenie odniosłem nie wśród tych najlepszych lub najgorszych, lecz w ogóle w całej masie ludzkiej po powrocie do życia na ziemi.

 

Czasami wydawało mi się, że chodząc po wielkim domu, otworzyłem nagle drzwi do jakiegoś pokoju, gdzie są same dzieci... "aaa!... dzieci się bawią..."

 

Tak, był przeskok zbyt wielki w tym, co dla nas było ważne, a co za ważne uważają ludzie, czym się kłopoczą, cieszą i martwią.

 

Lecz to jeszcze nie wszystko... Zbyt widocznym stało się teraz powszechne jakieś krętactwo. Biła wyraźnie w oczy jakaś praca niszcząca nad zatarciem granicy pomiędzy prawdą a fałszem. Prawda stała się tak rozciągliwa, że naciągano ją, przysłaniając wszystko, co ukryć było wygodniej. Skrzętnie zatarto granicę pomiędzy uczciwością a zwykłym krętactwem.

 

Nie to jest ważne, co napisałem dotychczas na tych kilkudziesięciu stronach, szczególnie dla tych, co będą je czytać li tylko jako sensację, lecz tutaj chciałbym pisać tak wielkimi literami, jakich nie ma, niestety, w maszynowym piśmie, żeby te wszystkie głowy, co pod pięknym przedziałkiem mają wewnątrz przysłowiową wodę i matkom chyba tylko mogą dziękować za dobrze sklepione czaszki, że owa woda im z głów nie wycieka - niech się trochę zastanowią głębiej nad własnym życiem, niech się rozejrzą po ludziach i zaczną walkę od siebie, ze zwykłym fałszem, zakłamaniem, interesem podtasowanym sprytnie pod idee, prawdę, a nawet wielką sprawę.

 

KONIEC

 

ŹRÓDŁO: FUNDACJA PARADIS JUDAEORUM

michaltyrpa.blogspot.com

idź Pod Prąd, grudzień 2014