We wczesnym okresie Solidarności zachowywaliśmy się jak typowy szczeniak, któremu z każdym jest po drodze, który jest gotów pójść za każdym. Było nam po drodze nawet z Geremkiem, z Michnikiem, ze Staszewskim. Dobrze, że nie z Urbanem, ale chyba to Urban nie chciał kolaborować z opozycją. Nie winiliśmy nikogo za grzechy rodziców, a rodziców też chętnie rozgrzeszaliśmy z ich przewin. Każdy szczurołap mógł nas wprowadzić w dowolne maliny.
Uwaga techniczna. Użycie formy MY to w tym przypadku raczej pluralis modestiae. Przez skromność nie chcę wyróżniać się z ogółu, choć wtedy bardzo mi się nie podobała ta amikoszoneria.
Sądzę, że w sferach bezpieczniackich radziło się wówczas nad tym, jak skanalizować oddolną solidarnościową rewoltę. Skanalizować to znaczy dosłownie wpuścić w kanał, rozbroić.
Nie ma wątpliwości, że obecnie stosuje się tę samą taktykę sprawdzoną i skuteczną od czasów Ochrany. Metody infiltracji środowisk niepodległościowych się nie zmieniają. Natomiast jeszcze trudniej im przeciwdziałać, bo zmieniła się panorama polityczna. Kiedyś wybaczaliśmy komuchom niejako na wyrost, po chrześcijańsku. Teraz wiele zarzutów straciło po prostu ciężar gatunkowy.
O wiele poważniejszym problemem jest rozbicie naszej mitycznej solidarności. Nie mówię o organizacji piszącej się solidarycą, lecz o poczuciu solidarności, wszystkich ze wszystkimi, jak się potem często okazywało – solidarności kota z myszą. Interesy ludzkie są rozbieżne, więc trudno na przykład oczekiwać solidarności sprzedawcy z klientem. Sprzedawca chce sprzedać jak najdrożej, a klient kupić jak najtaniej i to generuje sprzeczność. Zwolennicy wolnego rynku twierdzą, że tę sprzeczność usuwa jakaś niewidzialna ręka, ale ja w duchy nie wierzę, a nie o to tutaj zresztą chodzi. Niezwykle skutecznym zabiegiem socjotechnicznym okazała się „ekonomizacja ludzi”. Wmówiono społeczeństwu , że niektórzy ludzie przynoszą same straty, bez przerwy trzeba do nich dokładać, są niejako permanentnie na jego garnuszku. Nie dotyczyło to bynajmniej marginesu społecznego, owych obiboków, którzy chcą „godnie żyć”, lecz nie zamierzają pracować. Zarówno w PRL-u, jak i obecnie są oni pupilkami władzy. Według liberalnej, czyli postkomunistycznej frazeologii tymi pasożytami okazali się robotnicy z wielkich zakładów przemysłowych. Od 30 lat słyszę bez przerwy, że kopalnie są nierentowne i trzeba je likwidować. Jakoś tak się dziwnie składa, że dla nabywców okazują się rentowne. Trudno zresztą, żeby były rentowne w kryminogennej strukturze pośredniczej, w budowaniu której mocno zasłużyła się lewicowa męczennica, śląska Aleksis.
Obecnie równie skutecznie stosuje się strategię napuszczania obywateli na strajkujących górników. „Niech sobie kupią kopalnię i nią zarządzają” – twierdzą różne mędrki. O, sancta simplicitas – przecież przysłowiowy Kowalski nie ma i nigdy nie będzie miał środków, żeby kupić kopalnię, nawet zbankrutowaną. Tam, gdzie groziło niebezpieczeństwo, że zwykli ludzie kupią na przykład pegeerowską ziemię, skutecznie temu przeciwdziałano. W imię mitycznej farmeryzacji rolnictwa, czyli tworzenia gospodarstw wielohektarowych, sprzedawano ziemię bardzo tanio „w pęczku”. Na przykład 1000 ha po 10 groszy za metr. Jak łatwo obliczyć, za taki areał należało zapłacić tylko milion złotych. To bardzo niska cena, ale rolnik nie ma w skarpetce tych pieniędzy, natomiast „oszczędny” parlamentarzysta już może mieć. W ten sposób powstały latyfundia rolników z Marszałkowskiej, którzy teraz czerpią zyski z dopłat unijnych, a potem będą tę ziemię sprzedawać. To wszystko z ewidentną szkodą dla rolnictwa, dla nas wszystkich, dla bezpieczeństwa żywnościowego kraju. Natomiast cukrowni nie chciano sprzedawać spółkom producentów buraków za żadne pieniądze. Przecież miały być zlikwidowane, wraz z polskim cukrem. Jeszcze inny przykład. Uzdrowisko Inowrocław kupił jakiś peowiak i zapłacił 5 milionów. Jest to cena śmieszna. Więcej jest wart sprzęt rehabilitacyjny w jednym z gabinetów fizjoterapii. Jednak Kowalski nie ma tych 5 milionów, a jak twierdzili postkomuniści przerobieni na liberałów, każda rzecz jest tyle warta, ile ktoś chce za nią dać. Te 5 milionów może natomiast wysupłać bez trudu każdy z beneficjentów FOZZ albo innych utworzonych w tym celu specjalnych kraników z forsą dla komunistycznej i postkomunistycznej nomenklatury. Tak następuje oligarchizacja kraju.
PO zabiera się do przejęcia ostatnich klejnotów rodowych Rzeczpospolitej według sprawdzonych wzorów. Kopalnie – twierdzą – nie są nic warte i ich eksploatacja jest nieekonomiczna. Trzeba je zalać. Strajkujący w ich obronie górnicy to wichrzyciele, zagrożenie dla demokracji. Poza tym górnik dostaje na otarcie łez wysoką odprawę, której nie dostanie Kowalski zwolniony w ramach restrukturyzacji ze spółdzielni pracy Zbędny Trud. Kopacz przedstawiana jest wręcz jako polska Margaret Thatcher bohatersko przeciwstawiająca się dyktatowi związkowców.
Czy znowu damy się nabrać na ten sam numer?
idźPod Prąd, nr 1-2 (126-127), styczeń-luty 2015, s. 17