Przeczytasz tekst w ok. 3 min.

W dzieciństwie opowiadano mi rosyjską bajkę o dobrej macosze. Macocha przyjechała z miasta. Dała każdemu z pasierbów po rogaliku i wykrzyknęła. „Oj zapomniałam kupić rogalika dla mojej własnej córeczki, oddajcie jej po połowie”. I dzieci pokornie podzieliły się rogalikami z przyrodnią siostrą. Jak łatwo obliczyć, dostała dwa razy więcej niż rodzeństwo.

 

Takie bajeczki opowiadane we wczesnym dzieciństwie kształtują prawidłowe myślenie, gdyż nigdy nie dałam się potem „wziąć na fundusz” różnym oszustom, przede wszystkim ideologicznym.

Już w szkole podstawowej koledzy chcieli bezskutecznie namówić mnie na grę w cymbergaja na pieniądze. Najbardziej podejrzane wydawało mi się, że dawali fory i pierwszy wkład do puli.

Z kolei na wyścigach grało się w kości i w pokera. Organizatorzy pokera dawali za darmo pierwszą porcję żetonów. Niejeden idiota pożyczał potem na chleb.

Raz na całe życie przyswoiłam sobie zasadę: „Timeo Danaos et dona ferentes”.

W szkole, do której chodziła najmłodsza córka, rodzice ustalili składkę na komitet w wysokości 100 złotych miesięcznie. Kiedy stanowczo zaprotestowałam, dowiedziałam się, że komitet rodzicielski ma zamiar fundować memu dziecku słodycze oraz bilety do kina i na lodowisko (zauważmy, że za 100 złotych mogłabym – bez łaski – sama kupić dziecku landrynki oraz wysłać je do kina i to kilka razy). Powiedziałam, że nie uznaję jałmużny i fundowania. Jeżeli nie mam pieniędzy, dziecko po prostu nie idzie do kina i kropka. Na marginesie zauważyłam, że w tym systemie dzieci uboższe finansują dzieci zamożne, a nie na odwrót. Właśnie organizowana była klasowa wycieczka do Disneylandu do Paryża, na którą moje dziecko z oczywistych przyczyn nie jechało (jeszcze tego brakowało, żebym miała wydawać ciężko zarobione pieniądze na takie idiotyzmy). Moja ewentualna składka miała więc dofinansować wycieczkę dzieci zamożniejszych. Widać byłam przekonująca, gdyż niektórzy rodzice gorąco mnie poparli, natomiast wychowawczyni szczerze znienawidziła. Powiedziała, że jestem aspołeczna, i na mój widok czerwieniała na szyi jak indor. Odtąd unikałam wywiadówek.

Większość systemów opartych na reglamentacji tanich dóbr, które w założeniu mają służyć najbiedniejszym, faktycznie służą najbogatszym. Jak wykazały badania, z bezpłatnych studiów w Polsce, utrzymywanych w imię dostępu do studiów młodzieży z biednych rodzin, najczęściej korzystają dzieci rodzin zamożnych – patrzmy na to trzeźwo – rodzin, które stać na zainwestowanie w kursy, korepetycje, a nawet – choć nikt się do tego nie przyzna – łapówkę. Na uczelniach prywatnych studiują natomiast najczęściej dzieci z niezamożnych rodzin prowincjonalnych. To nie paradoks, to statystyka i łatwa do wyjaśnienia prawidłowość. To samo dotyczy dostępu do leczenia. Przysłowiowy zbieracz aluminiowych puszek, który finansuje system poprzez podatki pośrednie ( VAT i akcyzę), gdy zachoruje, nie ma szans na dostęp do drogich procedur medycznych. Nie stać go po prostu na łapówkę albo wizytę prywatną u ordynatora. Nie ma również wystarczających koneksji. Beneficjentami bezpłatnego lecznictwa są osoby zamożniejsze, które potrafią sobie – tak czy owak – załatwić szpital. Nie znaczy to, że jedynym rozwiązaniem jest płatna oświata i lecznictwo. Być może istnieje jakaś trzecia droga.

Za PRL-u głównymi beneficjentami systemu taniej, dotowanej żywności byli kupujący za żółtymi firankami oraz personel sklepów mięsnych i ich rodziny. Beneficjentami oszczędzania na mieszkanie na książeczce mieszkaniowej były dzieci różnych prominentów, które dostawały mieszkanie poza wszelką kolejnością. Ostatni naiwni, którzy nigdy nie doczekali się mieszkania, do dziś usiłują rozliczyć książeczki. Wystarcza im na remont ogrzewania albo wymianę okien.

Ciekawe, że nadal istnieje wielu zwolenników rozdawnictwa i reglamentacji. Potrafią z nostalgią wspominać swoje sukcesy w walce o papier toaletowy czy kawałek wołowego z kością , który unosili do domu, ciesząc się jak szakal, który wyniósł jakiś ochłap z terenu uczty lwów. Tęsknią do talonów na malucha i kartek na cukier.

Usłyszałam dziś dyskusję na temat smutnego faktu, że w Polsce głoduje około miliona dzieci. Jedną z propozycji rozwiązania tego problemu było przyznanie 500 złotych na każde dziecko w kraju, gdyż jak przytomnie zauważyła osoba prowadząca audycję, nie ma sposobu prawidłowego wyłonienia naprawdę potrzebujących. Niektórzy rodzice wstydzą się zgłosić po pomoc. Alternatywą jest zatem uszczelnienie systemu kontroli poziomu życia rodziny i oddawanie dzieci z biednych rodzin do placówek opiekuńczych lub do adopcji.

Cóż mogę dodać ze swojej strony – zapewne w Europie powstaje rynek na dzieci z byłych demoludów. Kiedyś w Niemczech był rynek na dzieci z Tajlandii. Nie chcę powtarzać obrzydliwych spiskowych teorii na ten temat, gdyż nie mam na to dowodów.

Zażywna pani z polskiej opieki społecznej poskarżyła się (ku mojej radości), że pewna kontrolowana rodzina poszczuła ją psem.

Jednak duch w narodzie jeszcze nie upadł.