Przeczytasz tekst w ok. 4 min.
Badając wpływ ingerencji człowieka w skomplikowane mechanizmy, Amerykanie ukuli termin: niezamierzone konsekwencje. Mogą być one negatywne lub pozytywne, w zależności od konkretnego przypadku, jednak w razie ingerencji rządu w wolny rynek, czy też – mówiąc jaśniej – aparatu przymusu i przemocy w przedsiębiorcze działania ludzi, konsekwencje te są zawsze negatywne i zwykle bezpośrednio dotykają tej grupy osób, która miała na interwencji rzekomo skorzystać.
Weźmy za przykład niedawną rekomendację Komisji Nadzoru Finansowego, które to „ciało” władne jest narzucić bankom i kredytobiorcom wymóg posiadania „wkładu własnego” przy zawieraniu umowy o kredyt hipoteczny. O ile inicjatywa wydaje się na pierwszy rzut oka słuszna, o tyle nie trzeba być szalenie przenikliwym, by przewidzieć, jak finansowany będzie ów „wkład własny”. Najpewniej kredytem konsumenckim, a więc droższym i na znacznie gorszych warunkach.
Skąd taka „rekomendacja”? Zapewne KNF widzi spadek cen mieszkań, a co za tym idzie, coraz słabsze zabezpieczenie kredytów już udzielonych, gdyż wartość nieruchomości przestaje pokrywać kwotę udzielonego kredytu, nawet tego spłacanego od kilku lat. Motywem są więc raczej obawy o wypłacalność banków, a nie troska o „zwykłego człowieka”.
Ale czy istniałyby obawy o wypłacalność banków, gdyby banki nie były permanentnymi bankrutami? Nawiasem mówiąc, w czasie ostatniego kryzysu bywały przypadki, że człowiek szedł siedzieć za takie insynuacje, a nie dalej jak w lipcu aresztowano sześć osób za wywołanie paniki bankowej w Bułgarii, czy zatem KNF na pewno wie, co robi!?
Swoją drogą, przerażające…
Badając wpływ ingerencji człowieka w skomplikowane mechanizmy, Amerykanie ukuli termin: niezamierzone konsekwencje. Mogą być one negatywne lub pozytywne, w zależności od konkretnego przypadku, jednak w razie ingerencji rządu w wolny rynek, czy też – mówiąc jaśniej – aparatu przymusu i przemocy w przedsiębiorcze działania ludzi, konsekwencje te są zawsze negatywne i zwykle bezpośrednio dotykają tej grupy osób, która miała na interwencji rzekomo skorzystać.
Weźmy za przykład niedawną rekomendację Komisji Nadzoru Finansowego, które to „ciało” władne jest narzucić bankom i kredytobiorcom wymóg posiadania „wkładu własnego” przy zawieraniu umowy o kredyt hipoteczny. O ile inicjatywa wydaje się na pierwszy rzut oka słuszna, o tyle nie trzeba być szalenie przenikliwym, by przewidzieć, jak finansowany będzie ów „wkład własny”. Najpewniej kredytem konsumenckim, a więc droższym i na znacznie gorszych warunkach.
Skąd taka „rekomendacja”? Zapewne KNF widzi spadek cen mieszkań, a co za tym idzie, coraz słabsze zabezpieczenie kredytów już udzielonych, gdyż wartość nieruchomości przestaje pokrywać kwotę udzielonego kredytu, nawet tego spłacanego od kilku lat. Motywem są więc raczej obawy o wypłacalność banków, a nie troska o „zwykłego człowieka”.
Ale czy istniałyby obawy o wypłacalność banków, gdyby banki nie były permanentnymi bankrutami? Nawiasem mówiąc, w czasie ostatniego kryzysu bywały przypadki, że człowiek szedł siedzieć za takie insynuacje, a nie dalej jak w lipcu aresztowano sześć osób za wywołanie paniki bankowej w Bułgarii, czy zatem KNF na pewno wie, co robi!?
Swoją drogą, przerażające jest, że rządzący mają ludzi za kompletnych debili, aresztując „panikarzy” za „rozsiewanie zupełnie bezpodstawnych plotek”. Gdyby owe plotki były takie „bezpodstawne”, to po co się tym przejmować? Jeśli zaś owe „plotki” mają podstawy, o czym napisano setki prac ekonomicznych, książek i artykułów – właściwie zmieściłaby się tu cała literatura na temat przekrętu zwanego „bankowością z rezerwą częściową” – to jak inaczej niż zwykłym porwaniem i zniewoleniem nazwać tego typu „aresztowania”? Jeszcze bardziej przerażające jest to, iż rządzący nie mylą się jakoś szczególnie w swoich ocenach stanu mentalnego społeczeństwa. Jeśli zaś nie jesteś Czytelniku jeszcze przekonany, że obecna bankowość to jeden wielki szwindel, odpowiedz sobie na pytanie: skoro bank używa Twoich pieniędzy do udzielania pożyczek komu innemu, to dlaczego po takiej operacji saldo konta nigdy się nie zmniejsza? Cud! Istny cud!
Wracając zatem do banków. Nie byłyby permanentnymi bankrutami, gdyby nie istniała „rezerwa częściowa”, ta zaś nie istniałaby, gdyby nie monopol państwa na produkcję fiducjarnego, czyli papierowego pieniądza. Żeby zatem uwolnić się od przykrych i nieprzewidzianych konsekwencji bankructw bankowych, należy zrobić coś niewyobrażalnego, co nie mieści się ludziom w głowach i rozciąga poza zasięgiem horyzontu myślowego niemal stu procent społeczeństwa. Należy pozwolić ludziom płacić i kupować, czym tylko zechcą. Jeśli obie strony dogadają się co do transakcji w euro, dolarach, starych poczciwych markach (zapewne wielu Niemców ma je jeszcze w poważaniu, podobno zaś niektórzy nie przyjmują euro pochodzącego z innego kraju niż Niemcy), rublach albo bitcoinach – ich sprawa. Zapewne tę konkurencyjną walkę wygrałyby złote i srebrne monety, być może wymienialne po wolnym kursie na bitcoiny, mające wszelkie cechy złota, poza „fizycznością”.
Problem uwolnienia pieniądza nie jest oczywiście nowy. Dokładnie takie samo rozwiązanie przyniosłoby ulgę trapionej przez hiperinflację Republice Weimarskiej, gdzie – co oczywiste – zrobiono dokładnie na odwrót i utworzono urząd do walki ze spekulacją walutową, chociaż w panicznej ucieczce od marki ludzie zaczynali się chwytać już nawet rubli Kiereńskiego (czyli, w teorii, wymienialnych na złoto banknotów rządu tymczasowego utworzonego po upadku caratu, a przed puczem – tak puczem, a nie rewolucją! – bolszewickim. Swoją drogą, były to ciekawe banknoty, ukazujące dwugłowego carskiego orła na tle swastyki).
Wiele, a można nawet powiedzieć, że wszystkie z pozoru nierozwiązywalne problemy, da się rozwiązać tym właśnie sposobem – pozwolić ludziom działać wedle własnego uznania. Oznaczałoby to oczywiście utratę części, jeśli nie całości władzy rządzących. I właśnie tu jest pies pogrzebany – łatwiej zniszczyć świat, który znamy, niż pogodzić się z utratą władzy. Jak to się mówi: „po nas choćby potop”.
Kolejny przykład – spora część rodziców narzeka ostatnimi czasy na obowiązkowe lekcje religii w szkołach. I słusznie, patrząc od strony etycznej, praktycznej i bazując na doświadczeniu, należy przyłączyć się do protestów. Ale nie wolno zatrzymywać się w pół kroku, nie należy domagać się zniesienia lekcji religii, ale (na podstawie takich samych przesłanek) przymusu szkolnego i państwowej edukacji w ogóle. I znowu coś, co nie mieści się ludziom w głowach, a choć gołym okiem widać: przymusowa „edukacja” wzorowana na pruskim ordnungu fabrycznym niekoniecznie wychodzi dzieciom na zdrowie. A przecież edukacja, jak każda inna usługa, może być swobodnie dostarczana na rynku, dokładnie taka, jakiej chcą rodzice, i w dodatku taniej niż ta rządowa. Bo „edukacja” państwowa nie jest wcale darmowa, choć tego nie widać – za nią też ktoś płaci.
Podobnie dużo atencji, choćby w expose naszej nowej pani premier, zbiera słowo „bezpieczeństwo”, którego p. premier raczyła użyć w wystąpieniu aż piętnaście razy. Wiadomo – jak partia mówi, że bierze, to bierze, a jak mówi, że daje, to mówi. Nic tak nie zapewnia bezpieczeństwa domowego, jak kałasznikow pod łóżkiem i mężczyzna wiedzący, jak się nim posługiwać. Celowo pomijam tutaj kobiety, bo teksańscy eksperci od broni dla kobiet zalecają raczej lżejsze wersje szotgunów, czyli „pompek”, dające dobry rozrzut pocisków przy niewielkim kopnięciu (z ang. kickback) w ramię. I to nie jest żart, tylko branie bezpieczeństwa na poważnie.
Przeszliśmy zatem pobieżnie przez trzy pozornie nierozwiązywalne problemy, które stanowią temat tabu w każdym szanującym się społeczeństwie demokratycznym. Nie do wyobrażenia jest przecież, aby uwolnić pieniądz spod władzy banków, oddać rodzicom władzę nad dziećmi i do tego pozwolić ludziom posiadać broń. Herezje nie z tej ziemi. Wiadomo przecież powszechnie, co by z tego wynikło. Nie zapominajmy też, że jako naród jesteśmy na to za głupi.
idź Pod Prąd, październik 2014