Przyszła wiadomość naszymi drogami z wydziału politycznego, że wszystkich więźniów Polaków mają gdzieś wywieźć z obawy przed możliwością jakichś zajść w obozie. Władze uznały, że tak wielkie skupisko Polaków – w których przeżycia wywoływały zdeterminowanie, robiąc z nich jednostki zdecydowane na wszystko –na terenie polskim, mające oparcie w terenie, jest niebezpieczeństwem. Jakieś zrzucenie desantu, zrzucenie broni… Nie leżało to w planach naszych aliantów lub nasi nie mogli tego dojrzeć, więc dojrzał to wróg.
Zaczęto z komand wyciągać na razie część Polaków i przyzwyczajać komanda do pracy bez nich. Polak był zawsze i we wszystkich komandach najlepszym pracownikiem. Niemcy mówili, że tak dobrym, jak Niemiec, lecz to nie była prawda. Wstyd im było się przyznać, że był od nich lepszy. Wyciągano z komand rzemieślniczych na razie tych Polaków, którzy postępowaniem swoim zdradzali, że fachowcami w rzemiośle swoim stali się dopiero w obozie. Z pięciu setek w „Bekleidungs-werkstätte” zwolniono z pracy około półtorej setki. Ja, z powodu wyglądu inteligenta, znalazłem się w tej grupie. Było to 2 lutego 1943 roku.
Jakoś nie zmartwiłem się tym wcale. Wierzyłem, że w tym dniu zwolnienie nie wyjdzie mi na złe. Nazajutrz pracowałem już w komandzie koszykarzy przyjęty tam przez swoich przyjaciół. W ogóle zwyczajem obozu było, że stary numer przyjmowany był do wszystkich komand; był już seniorem w świecie więźniów. Tam pracowałem tylko jeden dzień, nie na korzyść obozu, bo nauczyłem się robić ze słomy trepy.
Następnego dnia miałem już doskonałą pracę w nowo powstałym komandzie „paczkarnia”. Na skutek zezwolenia na przysyłanie więźniom paczek żywnościowych do obozu zaczęto przywozić coraz więcej paczek autami. Władze zaczęły mieć z tym kłopot. Otrzymywać można było jedną paczkę do 5 kilogramów tygodniowo. Sądząc, że nie uda się zmniejszyć ilości paczek, zabroniono przysyłać paczki wielkie, a zezwolono przysyłać bez ograniczenia ilości w tygodniu paczki małe – do 250 g. Okazało się wtedy, że władze się omyliły. Codziennie przywożono niezliczoną ilość małych paczuszek. Rodziny, zadowolone, że mogą przyjść z pomocą bliskim sobie więźniom, zamiast jednej większej paczki tygodniowo spieszyły z wysyłaniem paczuszek małych codziennie. Skutek zarządzenia był dla władz odwrotny. Nawał pracy z wciąganiem do rejestru ogromnej ilości przesyłek i wydawanie ich więźniom wymagał całego aparatu, całego komanda, do którego właśnie się dostałem.
Oddano nam na trzecim bloku trzy małe sale do dyspozycji. Jedna sala cała była zawalona paczkami. Sprawność pracy wszelkich komand w obozie wymagała także i tu wysiłku dla zlikwidowania zaległości, co było również z korzyścią dla więźniów, jeśli paczki szybko im były dostarczane. Pracowały tu dwie zmiany komanda, po 20 więźniów w każdej. Paczkarnia była czynna przez 24 godziny na dobę. Ja wszedłem tendencyjnie do zmiany nocnej.
W związku z segregowaniem paczek przez całą dobę musiała równolegle z nami pracować dzień i noc główna izba pisarska, gdyż na każdą paczkę pisała kartkę. Posyłaliśmy kilka setek kartek co pół godziny do izby pisarskiej, na których tam zaznaczano, na jakim bloku obecnie znajduje się dany numer (więzień), ewentualnie stawiano krzyż na znak, że nie żyje. Po powrocie kartek segregowano paczki, rzucając je na osobno dla każdego bloku zrobione półki, odrzucając paczki odpowiadające kartkom oznaczonym krzyżem na inną stronę sali w wielką piramidę. A paczek należnych zmarłym kolegom było bardzo wiele. Prócz posyłanych więźniom z transportów żydowskich, francuskich, czeskich, które przeważnie już całe były wykończone, wiele również rodzin polskich słało paczki, nie wiedząc, że więzień już zginął, gdyż, jak wspomniałem, nie zawsze było wysyłane zawiadomienie o śmierci lub wydział polityczny z wysłaniem ociągał się kilka miesięcy.
Lepsze paczki więźniów zmarłych, przeważnie z Francji i Czech, zawierające wino i owoce, esesmani wywozili całymi koszami do swego kasyna. Gorsze paczki szły przeważnie do naszej kuchni więźniarskiej, gdzie również przywozili z „kanady” przebrane już przez esesmanów różne artykuły żywnościowe. Wszystko to wrzucano do kotłów.
W tym okresie jadaliśmy zupy słodkie, pachnące jakby perfumami, znajdując w nich resztki ciastek, tortów. Pewnego razu na naszej sali znaleźliśmy w zupie resztkę niezupełnie rozpuszczonego mydła toaletowego. Czasami kucharze znajdowali na dnie kotła jakiś złoty przedmiot lub wprost monety skrycie ulokowane przez nieżyjącego już właściciela w kawałku chleba, bułki, ciastka.
W paczkarni pracownicy z czystym sumieniem zjadali artykuły żywnościowe z paczek kolegów już zmarłych, przeważnie oddając na blokach chleb i zupę kolegom głodniejszym od siebie. Ze zjadaniem żywności z paczek zmarłych trzeba było jednak uważać. Zjadać ją mogli tylko „nadludzie”, więźniom to było zabronione pod karą śmierci. Zrobiona raz rewizja wychodzących z pracy ujawniła w kieszeniach siedmiu więźniów biały chleb, masło i cukier wzięte z paczek zmarłych. Wszyscy zostali tego dnia rozstrzelani.
Szefem paczkarni był esesman, Austriak, jak na esesmana zupełnie możliwy.
Po powrocie do normy pierwotnej, nadsyłania paczek do 5 kg raz na tydzień, paczki szły różne, czasem całe walizki. Szef paczkarni nie kwestionował ich, wszystkie oddawał właścicielom, rewizje robił pobieżnie, z braku czasu tylko niekiedy rozcinając sznurki, lecz gdy blokowy, niemiecki drań, rozdając paczki na bloku, wyjął z paczki żyjącego więźnia garść cukierków, szef paczkarni zrobił meldunek i blokowego, choć Niemca, tego dnia rozstrzelali. Pod tym względem była sprawiedliwość…
Na dokarmianie kolegów znalazłem inny sposób. Pracowałem w paczkarni w nocy. Przede mną pod ciepłym piecem siedział dozorujący esesman, który zawsze około godziny drugiej po północy zasypiał. Za mną leżała wielka kupa paczek kolegów nieżyjących. Osobno stosik paczek lepszych, przygotowanych ewentualnie na wywiezienie do kasyna esesmanów. Nosząc, wpisując, przekładając paczki, brałem niezauważalnie paczkę z tej osobnej sterty i w czasie kiedy esesman smacznie chrapał, rozwijałem papier, odrywałem adres, przewracałem papier na drugą stronę, zawijałem paczkę, obwiązywałem, pisałem adres któregoś z przyjaciół w obozie. Miałem prawo oficjalnie przepakowywać paczki źle opakowane. Niektóre paczki miały zupełnie zniszczone opakowanie, tym bardziej się nadawały. Niektórych nie przepakowywałem ze względu na pieczęcie, lecz wprost naklejałem nowy adres, wypisany na innej kartce papieru. Taka paczka szła drogą normalną dalej, trafiając na odpowiednią półkę.
Esesman miał wygodną pracę, gdyż w nocy spał, a w dzień, wolny od zajęć, jeździł rowerem do żony, która mieszkała gdzieś o 20 kilometrów stąd. Wszyscy więc byli zadowoleni ze stanu rzeczy. W jedną noc starałem się „wysyłać” osiem paczek, po dwie paczki na każdy batalion, czasami udawało się mniej, czasami nawet więcej.
Rano zjawiałem się u przyjaciół, do których adresowałem „zmarłe” paczki i zapowiadałem, żeby nie robili zdziwionej miny, gdy otrzymają jakąś obcą paczkę.