PIOTR ZAREMBA SŁUSZNIE W SWOIM ARTYKULE NA WPOLITYCE.PL STARA SIĘ TONOWAĆ NASTROJE WOKÓŁ 4 CZERWCA. USPOKAJA, WYWAŻA, POKAZUJE, ŻE TAMTE WYBORY BYŁY SUKCESEM JEGO POKOLENIA, PEWNĄ DEMOKRATYCZNĄ DOGRYWKĄ PO LATACH NIEWOLI. PRZYWOŁUJE POSTAĆ LECHA KACZYŃSKIEGO. SŁUSZNIE. JEDNAK REDAKTOR ZAREMBA I CAŁE JEGO POKOLENIE TO POKOLENIE SZWOLEŻERÓW SOLIDARNOŚCI. TYMCZASEM MOJE ROCZNIKI DZIŚ WYSTĘPUJĄ, NIESTETY, JAKO PODCHORĄŻOWIE NOCY LISTOPADOWEJ.
Ta historia jest przecież mało znana i nawet za moich czasów na lekcjach tylko wzmiankowana. Powstanie Listopadowe (zwane wtedy i do Powstania Styczniowego przecież „wojną polsko-rosyjską 1830-1831 roku”) w nocy nagle sobie z niczego wybucha. I owszem – są tam jakieś niesnaski i spory, jak to między nami Polakami, ale potem wszyscy ramię w ramię stajemy i walczymy. Teraz zapewne na lekcjach historii mówi się o tym jeszcze mniej.
A opór bohaterów napoleońskiej epopei wobec powstania? A realne przyczyny zrywu? A obrzydliwa fala obelg i kalumnii spływająca na młodych powstańców z ust i pism ich ojców, zasłużonych przecież też w walce o polskość i Polskę? A wyzwiska – „szaleństwo”, „obłęd” i „jakobinizm” (określenia „faszysta” wtedy nie było) kierowane przez dawnych bohaterów pod adresem nowych? Tego w nauce historii nie ma, a przecież jak echo wraca jakimś chocholim tańcem do nas i dziś. Dlaczego? Skąd ten spór starych i młodych o coś, co się wydaje jasne i oczywiste – sens walki o wolność? O Polskę?
Ponieważ dla szwoleżerów tamta Polska, kongresowa, kaleka, ale jednak „jakaś” to była mimo wszystko Polska, o którą krwawo walczyli. Widzieli w niej wielki sukces swojego pokolenia, za który zapłacili ogromną cenę. Tymczasem pokolenie podchorążych widziało co innego – kraj skundlony, upokorzony, na łasce zaborców, w którym ich, Polaków, traktowano niczym podludzi.
Znów wibruje echo tamtych wydarzeń, tamtych sporów. Bo dziś 4 czerwca, prawie wolne wybory, upadek komuny etc. Ale, przepraszam, że spytam – z czego ma się dziś cieszyć moje pokolenie? Z tego, że mamy możliwość uciec z biedującego państwa na kredyt, a nasi rodzice nie mieli tej możliwości? Z tego, że płace w Polsce sprawiają, że praca zarówno dla pracownika, jak i pracodawcy jest praktycznie nieopłacalna i istnieje jedynie dlatego, że w innym przypadku obaj pomarliby z głodu?
Ze służby zdrowia, która wygląda tak, że wioząc do szpitala naszych rodziców czy dziadków, praktycznie się z nimi żegnamy? Z tego, że młody Polak, pracując za 1200 zł na rękę, może być pewnym tylko tego, że nigdy nie będzie samodzielny i „na swoim”? Z gospodarki budowanej przez postczerwone, te same co dawniej, sitwy i dla tych sitw? Z biedy, kredytu, przekrętów na każdej złotówce, rządów układów, kumoterstwa, politycznego chamstwa i bandytyzmu?
Tak się bowiem składa, że mojemu pokoleniu nie wystarczają już kolorowe flamastry, sklep papierniczy i supermarket oraz iluzja wyboru. Moje pokolenie system norm i oczekiwań ma ustawiony znacznie wyżej, inaczej – Polska naszych marzeń to już nie Polska po prostu wolna od czerwonej zarazy. Dla nas Polska marzeń to kraj silny, suwerenny, prawdziwie wolny w ciele i w duchu, kraj, w którym nagradzana jest pracowitość, mądrość i prawda, a cwaniactwo, głupota i zakłamanie – wypalane żelazem.
Polska cała, Polska na 100 proc. Moje pokolenie 4 czerwca nie tylko nie chce – ono go po prostu nie rozumie. Bo dla nas to święto-widmo, wspomnienie czegoś, czego efektów nijak nie widzimy? Drogi, budowle, stadiony? Ależ dla nas są to oczywiste elementy wolnego państwa, nie widzimy powodów, by świętować otwarcie każdego metra prostego chodnika. Dlatego dziś, 4 czerwca, warto mówić jednym głosem – podchorążowie ze szwoleżerami. Zrozumcie nas, zrozumcie, dlaczego wielu ludzi w moim wieku i młodszych wcale powodów do świętowania nie ma.