#IPPTV
Przeczytasz tekst w ok. 3 min.

Od dziecka przywykłam do ciężkiej pracy i nigdy nie wyciągałam ręki po cudze. Rodzice przykładem i słowem wpoili mi przekonanie, że „bez pracy nie ma kołaczy”. Moja młodość przypadła na lata PRL-u, gdzie trudno było o własną inicjatywę. Podobnie jak większość zaczęłam pracę w państwowym zakładzie. Kiedy już socjalistyczna gospodarka chyliła się ku upadkowi, podjęliśmy z mężem ryzyko. Zrezygnowaliśmy z państwowych posad i poszliśmy „na swoje”. Imaliśmy się różnych „biznesów”: hodowla świń z gospodarskim ubojem i przerobem, hodowla gęsi na puch, handel kwiatami, uprawa pomidorów pod folią. Na koniec znaleźliśmy najlepiej nam pasujące zajęcie – prowadzenie straganu z owocami i warzywami na miejskim targu. W międzyczasie komunizm definitywnie upadł i zaczęła się wolność. Rzeczywiście odczuwaliśmy ją w naszych przedsięwzięciach gospodarczych. Mogliśmy produkować, hodować czy handlować prawie bez ograniczeń, bez zbędnej biurokracji czy kontroli. Klient był naszym jedynym „egzaminatorem”, a my staraliśmy się sprostać jego wymaganiom.

Dziś wspominam ten okres – początek lat dziewięćdziesiątych – z tęsknotą i rozrzewnieniem… Niestety, po tej niezbyt długiej „sielance”, nad pracowitymi i uczciwymi ludźmi zaczęły zbierać się ciemne chmury.

Po okresie obowiązywania prostego podatku z tzw. karty zaczęto od nas wymagać wykazywania obrotu. Nie bardzo wiedzieliśmy po co – podatek i tak był ryczałtowy i nie zależał ani od dochodu, ani od obrotu. Wykazywaliśmy go jednak uczciwie. Na ustach podobnych nam kupców zaczęły pojawiać się złowrogie i nieznane terminy: VAT oraz kasa fiskalna. Niebawem wystąpiły pierwsze problemy z VAT-em na cytrusy. Przez niewiedzę o mało nie zbankrutowałam z tego powodu. Na szczęście urzędnik okazał się człowiekiem i bezinteresownie poradził, jak wyjść z opresji. Wiedziałam już jednak, że czasy beztroski się skończyły.

Nie tracąc jednak optymizmu, dalej ciężko pracowaliśmy z mężem i wykazywaliśmy to, czego państwo od nas wymagało. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że jako jedyni w mieście musimy kupić i zainstalować kasę fiskalną. Na protesty, że to bardzo uciążliwe przy pracy „pod gołym niebem”, często na mrozie (bez dostępu prądu) i z brudnymi warzywami, zirytowany urzędnik wypalił: „A to Pani nie wie, jak to się robi!”. Mocno dotknięta takim potraktowaniem, odparłam: „Doskonale niestety wiem, proszę Pana, ale nauczono mnie uczciwości”. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, dlaczego byliśmy jedynym zieleniakiem skazanymi na „luksus” skarbowej elektroniki. Po prostu wszyscy inni rażąco zaniżali faktyczne obroty, by nie „wejść” w przedział obowiązywania kasy fiskalnej i VAT-u.

Nic to. Zacisnęliśmy zęby, odżałowaliśmy wyrzucenie w błoto 1500 zł i następnego dnia „zaprezentowaliśmy” na targu ten cud techniki. Przykro nam było widzieć drwiące uśmieszki sąsiadów i kolegów „po fachu”. Po raz kolejny cierpieliśmy za uczciwość. Nasze kłopoty nie polegały tylko na tym, że często zgrabiałymi z zimna, brudnymi palcami musieliśmy wystukiwać bzdurne, nikomu niepotrzebne paragony oraz codziennie myśleć, by „naładować” naszego elektronicznego ciemiężcę. Musieliśmy teraz prowadzić ewidencję VAT-u. Nawet nie próbowaliśmy porwać się na to biurokratyczne wyzwanie i zwróciliśmy się do biura księgowego. Jego usługa kosztowała nas min. 500 zł kwartalnie, a wysokość odprowadzonego VAT-u rzadko przekraczała 10% tej kwoty. W życiu nie słyszeliśmy o podatku, którego koszt ściągania tak bardzo przewyższałby jego wysokość…

Pomimo tych wszystkich utrudnień pracowaliśmy nadal, a Bóg błogosławił. Byliśmy wciąż najlepiej prosperującym zieleniakiem na targu. Ktoś nie mógł tego znieść i doniósł na nas, że nie zawsze wystukujemy paragony. Było to zgodne z prawdą i nie miało na celu oszukanie państwa (przy naszej specyfice handlu sumy odprowadzonego VAT-u są śmieszne – ok. 60 zł na kwartał). Wystukiwanie na kasie stanowiło niekiedy wręcz fizyczną niemożliwość – duża kolejka, ciemno, rozładowany akumulator, mróz.

Nadszedł więc ten feralny dzień, a raczej wieczór. Już mieliśmy zwijać handel, gdy podeszły do nas dwie panie, prosząc o kilogram pomidorów. Mąż je obsłużył, skasował 2 zł i nie wybił paragonu. Klientki przedstawiły się jako kontrola skarbowa…

Oprócz rzeczonego paragonu nie bardzo miały się czego przyczepić, więc odeszły, zapowiadając pisemne powiadomienie nas o konsekwencjach naszego przestępstwa. Po kilku dniach otrzymaliśmy mandat na kwotę 300 zł.

Coś we mnie wtedy pękło. Nie żeby wysokość sumy mnie poraziła (jest to ponoć najmniejszy mandat), choć muszę na nią kilka dni odstać za ladą, a mąż po nocach musi wstawać, by zakupić towar na giełdzie. Taką stratę bym przebolała. Załamało się we mnie coś o wiele poważniejszego. Ten drobny cios przepełnił „czarę goryczy”. Zawaliło się moje zaufanie do Państwa, które nagradza uczciwość i ciężką pracę swoich obywateli…

Swoją historię opowiedziała Redakcji Jadwiga.

Artykuł został opublikowany w magazynie Idź Pod Prąd w maju 2005 r.

Dziś mamy do czynienia z państwem niewolniczym Mateusza Morawieckiego, które niszczy ludzi. Zapraszamy do obejrzenia programu Idź Pod Prąd NA ŻYWO, w którym m. in. komentarz bulwersującej sprawy mechanika z Brzeszcza.

https://idzpodprad.pl/aktualnosci/urzad-skarbowy-sciga-mechanika-za-pomaganie-ludziom/