Przeczytasz tekst w ok. 5 min.

Wspomnienia swego dziadka Antoniego Woźniaka opracował Piotr Setkowicz

Niedaleko Chołmogorów był sierociniec Nian Dom, gdzie przebywały dzieci polskie, których rodzice zmarli na terenie Związku Sowieckiego. Okresowo odwiedzałem ten dom dziecka, dostarczając tam zaopatrzenie, lecz niestety w ilościach minimalnych. Pewnego razu, było to przed Świętami, zabrałem tam ze sobą dwunastoletniego chłopca Stefana Wziątka, sierotę z osiedla Warda, aby odwiedził przebywające tam swoje siostry i zapamiętał, gdzie przebywają na wypadek, gdyby coś się ze mną stało. Stefan i jego siostry przeżyli i wrócili do Polski.
Ciężkie warunki bytowe ludności i źle układające się stosunki z władzami miejscowymi zmusiły mnie do podjęcia interwencji we władzach obwodowych w Archangielsku. Przedstawiłem naczelnik Takanowej, która zajmowała się sprawami dzieci, sytuację dzieci polskich w osiedlach. W osiedlu Warda tylko w lutym 1942 zmarło ich 29. [Na pogrzeby przychodziły Rosjanki. Dziwiły się Polkom, że płaczą. Mówiły: „Przecież masz jedną gębę mniej do żywienia” – relacja córki A. Woźniaka.] Otrzymałem zlecenie na 600 litrów mleka dla dzieci w 5 osiedlach, do odbioru w zlewniach. Była to kropla w morzu potrzeb – jednak coś. [1]
Odwiedzałem poszczególne osiedla. Za Koskowem były dwa lesopunkty odległe od tej miejscowości o 3 i 5 kilometrów, w których zmarło najwięcej dzieci i dorosłych. Wybrałem się do nich z panem Litwinowiczem, miejscowym mężem zaufania. Aby się dostać do tych lesopunktów, trzeba było przejść pieszo przez bagno, następnie przepłynąć łódką przez dwa jeziora, których nie można było obejść ze względu na bardzo grząskie bagna, i znów iść pieszo. Dowóz żywności do nich odbywał się głównie zimą, gdy bagna i jeziora były pokryte grubą warstwą lodu. Dyrektor Spław – Kantoru w Ust’-Pinedze, Korotkow, wyraził (wreszcie!) zgodę, żeby przewieziono nas przez te jeziora. Była wiosna 1942 roku. Przez bagna szliśmy po przymarzniętych jeszcze do podłoża drągach i stemplach drewnianych stanowiących drogę do przewozu i zrywki drzew. W pierwszym osiedlu baraki mieszkalne były już prawie wyludnione. W jednym z nich zastaliśmy dwóch chłopców w wieku 11 i 14 lat. Ze starszych dzieci pozostali przy życiu tylko oni. Byli wynędzniali, zaniedbani i smutni. Mówili nam, że stracili niedawno rodziców. Pokazali nam w lesie ich grób i groby innych zmarłych. Kości kolan i szkielety niektórych zmarłych sterczały z mogił. Bardzo silne mrozy czyniły ziemię twardą jak granit. Ludzie, którzy chowali zmarłych, sami byli słabi nie zdołali wykopać głębszych dołów. Okropny był to widok i ogromnie było mi żal tych chłopców, którzy zostali sierotami. Niemal połowa zamieszkałych w tym osiedlu Polaków zmarła. Reszta przeniosła się do drugiego osiedla, o parę kilometrów dalej za następnym jeziorem. Tam w jednym z baraków zastałem leżące chore matki z dziećmi, które miały puchlinę głodową – duże główki, bardzo cienkie szyjki i wzdęte brzuszki.
Dotarłem do innej miejscowości o nazwie Orlice, gdzie mieszkali Polacy i Żydzi wysiedleni z Polski. Z osiedlowym mężem zaufania, inżynierem Perytem, byłym nadleśniczym Nadleśnictwa Pińsk, udaliśmy się stamtąd do osiedla położonego w głębi lasu. Dotarliśmy tam przy pomocy niezwykłego środka lokomocji, jakim była kolejka poruszająca się na jednej szynie zamocowanej na drewnianych słupach. Latem był to jedyny sposób, żeby przedostać się przez bagna. Również to, co zobaczyłem w tym osiedlu, budziło grozę. Zastałem tam wielu ludzi leżących na pryczach, chorych z głodu. Małe bezradne dzieci leżały na pryczach chore, wycieńczone, wychudłe tak, że pod skórą sterczały kości, a sama skóra była cienka i łuszczyła się. Nigdy nie zapomnę starszego człowieka o nazwisku Król z bladą twarzą i zapadniętymi policzkami leżącego w barłogu, który wołał do nas rozpaczliwym, łamiącym się głosem: „Ja chcę żyć, dajcie mi jeść”. W niektórych barakach zauważyłem prymitywne wagi ręcznie wykonane z blachy przez dzieci. Służyły one do ważenia 200- gramowych porcji chleba przysługujących niepracującym dzieciom. Matki ważyły na nich chleb, żeby był sprawiedliwie, po równo dzielony. [2]
Również na osiedlach Rożęwo, Pieczki i Zaria warunki bytowania były ciężkie. Mężami zaufania byli tam pani Konstantynowiczowa i pan Woskresiński. Wszyscy mieszkający tam walczyli o przetrwanie i żyli nadzieją powrotu do ojczyzny.
Po paru tygodniach mojego podróżowania po osiedlach miałem dokładny obraz sytuacji. Głównym problemem był brak zbiorowego układu pracy i przepisów o ochronie pracowników. Ludzi eksploatowano poprzez nadmierną długość dnia pracy, obciążenie ponad wytrzymałość fizyczną i marne wyżywienie. O moich spostrzeżeniach powiadomiłem delegaturę ambasady w Archangielsku.
Założyłem ewidencję Polaków zamieszkałych w osiedlu Warda według odpowiedniego formularza z uwidocznieniem osób zmarłych. Jeden egzemplarz wysłałem do ambasady polskiej w Kujbyszewie, a drugi miałem w osiedlu. Ewidencja deportowanych Polaków w pozostałych osiedlach była w trakcie opracowywania. Nie wiem, co się z nią stało po moim aresztowaniu. Władze miejscowe niechętnie odnosiły się do wszystkich naszych zapisów.
Prowadziłem również rejestr otrzymanych z Zachodu produktów i używanej odzieży, którą rozdzielałem mężom zaufania w poszczególnych osiedlach i ewidencjonowałem rozdzielnictwo. W związku z koniecznością wykonywania szeregu pracochłonnych czynności typu administracyjnego i utrzymywania łączności pocztowej i telegraficznej z naszą ambasadą, przyjąłem na stanowisko sekretarza biegłego w języku rosyjskim pana Karpowicza, który przejął prowadzenie kancelarii. Dzięki temu mogłem więcej czasu przebywać w osiedlach, poznawać problemy mieszkających tam ludzi, asystować przy wyborach osiedlowych mężów zaufania i komisji rozdzielających dary zagraniczne. Będąc w biurze delegatury naszej ambasady w Archangielsku, przedstawiłem tragiczną sytuację naszych rodaków zmuszonych do wyniszczającej organizm pracy. Mówiłem o sytuacji w poszczególnych osiedlach i że lokalne władze są głuche na wszystkie skargi, prośby i interwencje. Prosiłem zarazem, żeby delegat Gruja udał się w teren i naocznie się o wszystkim przekonał. Wymagało to jednak zgody władz sowieckich. Kiedy pan Gruja zwrócił się z propozycją wyjazdu przedstawicieli delegatury do osiedli wygnańców, władze sowieckie wysunęły zastrzeżenia. Tłumaczyły, że nie biorą odpowiedzialności za następstwa i warunki pobytu. Była to w rzeczywistości odmowa przeprowadzenia wizytacji.
Wszystko to działo się po zawarciu układu Sikorski – Stalin. Układ miał zapewnić wysiedlonym Polakom pomoc, opiekę i ludzkie warunki bytowe. W rzeczywistości od początku lokalne władze sowieckie utrudniały jego realizację. W tym kraju nikt nie miał praw obywatelskich. Poniewierano także ludność miejscową, która terroryzowana od lat potulnie podporządkowywała się wszelkim zarządzeniom władz, nawet godzącym w ich dobro. Nas, Polaków, traktowano jako element wrogi i „kontrrewolucyjny”.
Z Zachodu otrzymywaliśmy odzież, wprawdzie używaną, ale my byliśmy już bardzo obdarci. Nasze panie starały się tę odzież przerabiać i dopasowywać do rozmiarów potrzebujących. Najwięcej przerabiano i szyto dla dzieci. Dostaliśmy też transport obuwia ze statku, który płynął w konwoju i został zatopiony przez samoloty niemieckie. Po wymyciu i wysuszeniu te buty przydały nam się bardzo. Otrzymane dary nie zaspokajały naszych potrzeb. Rozdzielano je komisyjnie. [Bardzo pomagała nam angielska herbata. Była doskonałym lekarstwem na dyzenterię – relacja córki A. Woźniaka].

cdn.

Przypisy:
[1] Zimą 1941/42 Polacy – pieriesieleńcy mieli bardzo duże problemy ze zdobyciem żywności. Trwała wojna. Niemcy zajęli Ukrainę – najżyźniejszą część ZSRS. Przedmioty, które można było u miejscowych wymienić na jedzenie, kończyły się, a dostawy z Zachodu dopiero się zaczynały.
[2] Polacy osiedleni w posiołkach znajdujących się w pobliżu osiedli zamieszkałych przez Rosjan kupowali od nich żywność. Milicja nie była w stanie ukrócić tego handlu. Mieszkańcy lesopunktów, nie mogąc się zaopatrywać w ten sposób, umierali z głodu znacznie częściej.

Piotr Setkowicz: “Moja rodzina podczas II wojny światowej wielokrotnie zetknęła się z sowieckim aparatem represji. Mój dziadek został razem z żoną i córką, czyli moją mamą, wywieziony pod Archangielsk. Mama miała wtedy 9 miesięcy. Dziadkowie opowiadali, że w lutym 1942 r. w osiedlu, gdzie mieszkali, umarło 29 dzieci.
Dziadek został potem skazany na 10 lat łagrów za „szpiegostwo i agitację antyradziecką”. Babcia z mamą wróciły do Polski w 1946 r., a on w 1955 r.
Brat dziadka został zmobilizowany i walczył we wrześniu 1939 r. Został wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną. Pisał z obozu w Kozielsku, a potem wszelki ślad po nim zaginął.
Brat mojej babci, matki mojego ojca, również walczył we wrześniu 1939 r. jako oficer rezerwy. Niemcy go zwolnili, ale Sowieci zatrzymali. Też trafił do obozu w Kozielsku. W 1943 r. odkopano go w lesie katyńskim. Jego żonę i syna wywieziono w 1940 r. do Kazachstanu. Pracowali tam w kołchozie. Jak wielu wywiezionych Polaków przyłączyli się do armii generała Andersa i razem z nią zostali ewakuowani do Iranu.
Mąż siostry mojej babci ze strony ojca był weterynarzem w 22 Pułku Ułanów, który poddał się Armii Czerwonej. Też trafił do obozu w Kozielsku i został rozstrzelany w Katyniu. Jego żona się ukryła i uniknęła wywózki”.

Czwarta część wspomnień ukazała się na łamach magazynu “Idź Pod Prąd” (nr 157-159, sierpień-październik 2017). Najnowsza, 12 część, już do przeczytania w sierpniowym numerze “Idź Pod Prąd”.