Przeczytasz tekst w ok. 8 min.

Aleksander Ścios bardzo ostro zaatakował prof. Andrzeja Zybertowicza za artykuł „Labirynty jałowych diagnoz”. „A gdy – zainfekowani defetyzmem – jesteśmy już pozbawieni woli działania, to komu to służy?” („Sieci”). Tezę Zybertowicza nazwał „kiepskim i wielce demagogicznym manifestem”.

Obu Autorów bardzo cenię za próbę naprawy Rzeczpospolitej, a dokładniej społeczeństwa, które po niej zostało. Ścios stawia sobie za cel bardziej mądrość i sumienie narodu, Zybertowicz jego samoorganizację i skuteczność w realizacji wspólnych celów. Niewielu z nas nie zgodzi się, że we wszystkich tych obszarach mamy spore zaległości – by ująć to optymistycznie. Warto więc przyjrzeć się istocie sporu tak zasłużonych Autorów.

Najpierw tezy Zybertowicza:
„…jesteśmy mistrzami defetyzmu. Zwłaszcza zaś my-obóz niepodległościowy. Ekspertami w tworzeniu map zagrożeń. Gorzej z rysowaniem realistycznych projektów pozytywnych zmian.

Potrzebę diagnozy najczęściej czuje się wtedy, gdy coś nie gra. Gdy chce się bliżej uchwycić, co nie gra. Dlaczego nie gra. I co zrobić, żeby grało. Trzy są kroki sensownej diagnozy: określić, co nie gra; wskazać, dlaczego nie gra; zaproponować, jak to naprawić. Trzy kroki – jeśli diagnoza ma być skuteczna. Ale rzadko jest.
(…) Wreszcie trzeba by zrobić krok trzeci – bo bez niego przecież cała diagnoza psu na budę warta! Cóż nam bowiem po diagnozie, która nie prowadzi do skutecznych kroków zaradczych. Tak byłoby logicznie. Tymczasem spora część (chyba większość!) diagnoz nie służy rozwiązaniu problemów. Przynajmniej nie tych, które są diagnozowane.

Ileż to razy słyszeliśmy, że nic nie możemy zrobić, bo wszędzie są agenci – gdy tylko coś zainicjujemy, zaraz będą nas rozbijali (jakbyśmy sami nie potrafili się namiętnie skłócać). Ileż to razy słyszeliśmy, że ponad naszymi głowami Niemcy się dogadały z Rosją i teraz jesteśmy w kleszczach. Ileż razy słyszeliśmy w mediach wolnego obiegu, jak bardzo nasza obecność w Unii Europejskiej pozbawia nas suwerenności. I o tym, jak bardzo obecne w Polsce wielkie międzynarodowe korporacje osłabiają polski biznes i jednocześnie nasilają presję kultury konsumpcyjnej. Są też głosy o niepokojącej uległości władz polskiego państwa wobec interesów izraelskich oraz żydowskich.

Często autorzy tych diagnoz uważają, że są bardzo odważni, że tylko oni głośno mówią, co nam naprawdę grozi. W każdym z tych głosów jest pewna słuszność. Kłopot z tym, że zazwyczaj dają one tylko jeden efekt: wzmacniają poczucie zagrożenia i bezsilności. I dlatego są szkodliwe. Tak, prawda może być szkodliwa. Tak, prawda może paraliżować.

A gdy – tak silnie zainfekowani defetyzmem – jesteśmy już pozbawieni woli działania, to komu to służy?”

Oto ocena Ściosa:
Czytałem tekst prof. Zybertowicza i w pierwszym odruchu byłem skłonny przygotować polemikę z jego tezami. Doszedłem jednak do wniosku, że byłoby to bezcelowe. Tekst Zybertowicza trudno bowiem uznać za produkt solidnego naukowca i rzetelnego analityka. To raczej polityczna deklaracja, by nie rzec – agitka, powstała w określonym celu i z intencją ukrócenia „rytualnych diagnoz”, które przeszkadzają w szerzeniu „filozofii huraoptymizmu”. Z takim wytworem nie powinno się polemizować.

Warto natomiast zwrócić uwagę na słabe punkty rozumowania pana Zybertowicza. Jeśli postuluje on, by za każdą „diagnozą” stały propozycje „kroków zaradczych”, trzeba pytać – do kogo kieruje ten postulat? Jeśli do publicystów, blogerów czy analityków, to myli powinności tych osób i chce nałożyć na nie całkowicie absurdalne obowiązki.

Nie od tego są publicyści, by wskazywać „środki zaradcze” na polskie problemy i nie od tego są analitycy, by dawać Polakom „złote rady”. To bowiem potrafi byle kiep, a potrafi tym lepiej, im większym jest głupcem. Od takich „środków” roi się sieć internetowa i media po „naszej” stronie, a niemal każdy, kto liznął trochę wiedzy o świecie, gotów jest ogłaszać zbiory cudownych „recept” i dawać fachowe porady.

Nic natomiast nie wskazuje, by pan Zybertowicz kierował swoje uwagi w stronę polityków opozycji – a zatem tych ludzi, od których powinniśmy wymagać racjonalnych działań i konkretnych decyzji. To oni, w miejsce ideowych deklaracji, pustych obietnic i komentarzy „na bieżące tematy”, są zobowiązani do wskazania swoim wyborcom środków i metod, jakimi zamierzają osiągnąć określone cele. Powinni nie tylko przedstawić uczciwą diagnozę naszej rzeczywistości, ale precyzyjnie wskazać – jak zamierzają przejąć władzę w państwie, jakimi metodami chcą pokonać reżim i co uczynią, gdy obejmą stery władzy.

Jeśli głosi się hasło – „Polacy zasługują na więcej” – tak powinno się walczyć z „poczuciem zagrożenia i bezsilnością”.

Jeśli jednak traktuje się Polaków niczym stado baranów lub uważa, że mogą przetrwać tylko w stanie bezmyślnego amoku – szerzy się wówczas bezzasadny „optymizm”, „krzepi serca” patriotycznymi przemówieniami i opowiada banialuki o „labiryncie jałowych diagnoz”.

Gdyby pan Zybertowicz skierował swoje uwagi do właściwych adresatów – jego tekst byłby potrzebnym i trafnym wystąpieniem. W konwencji, w jakiej został napisany, z tezą, iż „prawda może być szkodliwa, może paraliżować” – jest tylko kiepskim i wielce demagogicznym manifestem. Obawiam się jedynie, by nie został wykorzystany do zagłuszenia poważnych problemów i nie posłużył jako oręż w rękach medialnych cenzorów.  bezdekretu.blogspot.com

Istotą sporu jest problem mówienia prawdy. Czy mamy zawsze mówić prawdę ludziom, dla których jesteśmy autorytetem (czyli też za których ponosimy w jakimś stopniu odpowiedzialność)? Czy też mamy prawo, a wręcz obowiązek, dostosowywać jej zakres do stopnia przygotowania odbiorców? Czy ważne jest mówienie Polakom prawdy, czy też równie ważna jest forma (otoczka), w jakiej się ją poda?

Zakładam, że Ścios zgodziłby się, że nie wystarczy tylko być wiernym prawdzie, ale że trzeba też brać wzgląd na słuchaczy. Dlaczego więc tak ostro (‘agitka’) zaatakował Zybertowicza? Musi mieć jakąś wiedzę lub przypuszczenia, które każą mu widzieć prosty, logiczny i słuszny tekst Zybertowicza jako element gry polityczno-medialnej o dusze Polaków. Dopiero uprzedzony w ten sposób do adwersarza może oskarżać go o traktowanie „Polaków niczym stada baranów” i przygotowywanie narzędzia dla „medialnych cenzorów”.

Być może Polacy są stadem baranów (pewne cykle wydarzeń z naszej historii na to rzeczywiście wskazują), ale właściwym pytaniem jest, jak ich z tego stanu wyprowadzić? Zybertowicz stawia tezę, że można przedstawiać trudne diagnozy tylko wówczas, gdy przedstawi się jednocześnie drogi naprawy sytuacji. Ścios uważa to za próbę „ukrócenia” „rytualnych diagnoz” i ograniczenia pola debaty w obozie patriotycznym.

Uważam, że obu Autorów różni nie istota problemu, ale jego adresowanie. Zybertowicz zwraca się do skupisk patriotów, które spotyka na swoich wykładach w ramach peregrynacji z książką „Pociąg do Polski, Polska do pociągu”. Z dużym uproszczeniem możemy przyjąć, że są to ludzie skupieni wokół „Gazety Polskiej” i Radia Maryja. Ścios z kolei, sekowany coraz bardziej w mediach prawicowych, skupia się na patriotycznej, nielicznej elicie, która potrafi bez różowych okularów czy  huraoptymizmu spojrzeć na nasze tragiczne położenie.

Zybertowicz ma więc rację w odniesieniu do luźnych skupisk patriotów dywagujących nad losem Ojczyzny – tu trzeba nam rzeczywiście przełamywania ducha klęski i niemożności, a propagowanie nawet prawdziwych opisów naszej rzeczywistości bez remedium u przeciętnego Nowaka niechybnie rodzi rezygnację. Rację ma jednak i Ścios, który obawia się spłycenia debaty nad Polską wkręgach elity intelektualnej i decyzyjnej narodu. To rzeczywiście bardzo groźne zjawisko, bo o ile pasażerowie autobusu mogą mieć mgliste pojęcie o warunkach panujących na drodze i perspektywie dotarcia do celu, nie można tego powiedzieć o kierowcach. Głos Ściosa traktuję więc jako mocny (i nie pierwszy) apel do polityków i doradców Prawa i Sprawiedliwości, do liderów obozu patriotycznego, aby przestali się bawić w doraźne gierki polityczno-medialne i rozpoczęli uczciwą debatę nad Polską i szansami na jej wolność. By nie budowali przepaści pomiędzy swoją wiedzą i planami politycznymi a prostymi patriotami karmionymi iluzją sukcesu w kolejnych, już na pewno wygranych, wyborach. Sytuacja jest zbyt poważna.

Podobny dylemat mieli kiedyś Inkowie. W XV wieku ich imperium rządził władca o imieniu Pachacuti, król o wielkim umyśle i rozmachu. Doprowadził Inków do szczytu rozwoju – odbudował Cuzco wraz ze świątynią Inti (Słońca) i wzniósł wiele fortec z Machu Picchu włącznie. Nie zatrzymał się jednak tylko na materialnym umacnianiu swego królestwa. Nurtowały go kwestie zasadnicze. Zastanawiał się nad Bogiem, którego czcił wraz ze swoim ludem. Czy Słońce, które codziennie wykonuje swoją powtarzalną pracę jak zwykły robotnik, jest Wszechmogącym Bogiem? Zauważył, że może zostać ono zasłonięte przez byle jaką chmurę. Doszedł do rewolucyjnego wniosku: jeśli Inti byłby prawdziwym Bogiem, to żadna stworzona rzecz nie mogłaby zaćmić jego światła! Pachacuti ze zgrozą skonstatował, że dotąd oddawał cześć zwykłej rzeczy tak, jak gdyby była ona Stwórcą! Zaczął badać przekazy wcześniejszych inkaskich pokoleń i odkrył, że praojcowie nie oddawali czci Słońcu, ale Wszechmocnemu Stwórcy Wszechrzeczy, którego nazywali Viracocha. Król skonstatował, że bezsensowne jest jednoczesne czczenie części Jego stworzenia w taki sposób, jakby była ona Nim.

Zwołał więc kapłanów Słońca na sobór do Coricancha, przedstawił im swoje wnioski i rozkazał, by odtąd modlitwa była kierowana wyłącznie do Viracochy. Sobór postawił jednak przed królem problem: jak zareagują masy, gdy kapłani Słońca ogłoszą: „Wszystko, co nasze kapłaństwo nauczało przez ostatnich kilka wieków, okazało się błędne! Inti wcale nie jest Bogiem! Te okazałe świątynie, które z ogromnym trudem – i z naszego rozkazu – zbudowaliście dla niego, są bezużyteczne. Wszystkie rytuały i modlitwy związane z Inti są bezowocne. Teraz musimy rozpocząć od początku, od zera z tym prawdziwym Bogiem – Viracochą!”?
Komisyjnie ustalili, że choć kult Inti jest fałszywy, to prawdę o tym zachowają tylko w obrębie klasy wyższej. Może z czasem lud dojrzeje do poznania rzeczywistości.

Okazuje się jednak, że klasy wyższe miewają niekiedy krótki żywot. Pachacuti nie przewidział pojawienia się konkwistadorów… (Gdyby kogoś z Państwa zainteresowała powyższa historia i chciałby o niej poczytać więcej, odsyłam do książki „Wieczność w ich sercach – sensacyjny dowód wiary w jedynego prawdziwego Boga” Dona Richardsona, którą kiedyś przetłumaczyłem.)

Choć więc zgadzam się ze Ściosem, że naród zasługuje na prawdę – choćby była ona bolesna i mało optymistyczna – to nie zgadzam się z nim co do zakresu jej podania narodowi. Ścios chce się zatrzymać na prawdzie i mądrości politycznej, uważając zapewne, że naród nie jest gotowy na bardziej fundamentalną prawdę. Warto więc zadać sobie pytanie, skąd bierze się mądrość? Jak naród może się jej nauczyć? Czy wystarczą tu mądre analizy uczonego profesora, nawet nadawane na okrągło przez telewizję? Uważam, że nie. By naród zaczął mądrzeć, musi zwrócić się do początku mądrości. Nie da się domu zbudować od pierwszego piętra!

„Bojaźń Pana jest początkiem poznania; głupcy gardzą mądrością i karnością.” Przyp. 1:7

Pogardadla mądrości i karności jest w Polsce powszechna. Głupota to praprzyczyna naszych nieszczęść narodowych. Biblia wskazuje jasno, jak wyrwać Polaków z tego stanu. Na niewiele zda się uczenie Polaków mądrości politycznej, gdy nie mają oni bojaźni Bożej.

Ktoś powie, społeczeństwa Zachodu nie mają bojaźni Bożej (są zlaicyzowane), a i tak mają mądrość. Warto jednak zapytać, jak ją zdobyły. Najbardziej rozwinięte narody Europy mają w swojej historii najnowszej powszechny zwrot ku Bogu Biblii. Nie tak dawno ojcowie dzisiejszych Brytyjczyków, Skandynawów, Niemców, Szwajcarów, Holendrów postanowili zbudować swe państwa, opierając je na fundamentach chrześcijaństwa:

1 Sola scriptura (tylko Pismo Święte)
2 Sola fide (tylko przez wiarę/zaufanie)
3 Sola gratia (tylko dzięki łasce)
4 Solo Christo (tylko przez Chrystusa)
5 Soli Deo gloria (chwała tylko Bogu)

Efekty tego wyboru widzimy na przestrzeni ostatnich pięciuset lat historii Europy i świata. To tam rozwinął się dobrobyt i wolne społeczeństwa demokratyczne. Polska swoją szansę zmarnowała, gdy ostatni z Jagiellonów nie poszedł drogą Zachodu Europy, a szlachta obozu reform nie potrafiła się zjednoczyć. Dziś już zapewne nie odzyskamy dawnej imperialnej pozycji w środku Europy. Mamy jednak ciągle szansę na mądrość i Boże błogosławieństwo.

Do tego jednak potrzebujemy prawdy nie tylko na poziomie politycznym, ale w pierwszym rzędzie na duchowym. Gdy więc Ścios, głoszący potrzebę ozdrowieńczej dla narodu prawdy, rozpoczął na swoim blogu dyskusję z takim oto wstępem:

„Ponad dwie dekady kłamstw i nachalnej propagandy sprawiły, że tylko niewielu Polaków dostrzega dziś prawdziwy kontekst wydarzeń przełomu lat 80/90., a jeszcze mniej ma świadomość, że tzw. okrągły stół nie tylko uratował komunistów od odpowiedzialności za zbrodnie przeciwko narodowi, ale doprowadził do legalizacji PRL-u i z komunistycznej „nowej świadomości” uczynił podwaliny tworu zwanego III RP. Dopiero w perspektywie „transformacji ustrojowej” można docenić dalekowzroczność komunistycznej strategii tworzenia fałszywej opozycji oraz zrozumieć, jakie znaczenie miało zaprzęgnięcie jej do pracy nad „uświadomieniem” Polaków.”

Uznałem, że to właściwy czas i miejsce, by dotknąć podstawowej przyczyny powodzenia okrągłostołowego kłamstwa komunistów – współpracy hierarchów kościoła katolickiego z Janem Pawłem II na czele. Ku mojemu zaskoczeniu Gospodarz bloga, który w tak ostry sposób łaja Zybertowicza za próbę ograniczania mówienia narodowi prawdy, szybciutko i niegrzecznie zamknął dyskusję nad tą kluczową dla istnienia narodu kwestią…

Polacy są jednak stadem baranów, nieprawdaż, Panie Aleksandrze?